Wtorek budzi nas piękną pogodą. Przez szyby schroniska widać zalegające w dole morza mgieł. Niebo różowieje, robimy szybkie śniadanie, pakujemy się i wychodzimy. Mamy dziś ambitny cel, a jest nim Kieżmarski Szczyt (2556 m).
Najpierw pokonujemy znaną nam z wczoraj ścieżkę, zakosami do góry, później trawersujemy stromy stok. Tam mały postój, jesteśmy w bardzo dobrych nastrojach. Pogoda w porównaniu z wczoraj jest naprawdę rewelacyjna.
Kolejne minuty wędrówki to powrót do Doliny Przednich Koperszadów, ta dziś skąpana w słońcu i mieniąca się olbrzymią paletą barw staje się naszym fotograficznym celem na dłuższą chwilę. Nad Wielkim Białym Stawem historia się powtarza, kolejna sesje fotograficzna, a trzeba przyznać że to miejsce, jak zresztą wiele odludnych miejsc w Tatrach jest po prostu niezwykłe.
Tutaj opuszczamy szlak którym szliśmy wczoraj, odbijamy w lewo, a dokładniej kierujemy się za czerwonymi znakami Tatrzańskiej Magistrali. Po chwili mijamy jeszcze jeden staw, Stręgacznik czy też inaczej Trójkątny Staw - jeden z moich ulubionych w całych Tatrach.
Dalsza wędrówka w słońcu powoduje że ściągamy długi rękaw, robi się naprawdę ciepło. Widać już ścieżkę prowadzącą dnem Doliny Kieżmarskiej, my natomiast szybko idziemy ku tutejszemu schronisku, czasem jedynie przystając aby popatrzeć na potężną ścianę Małego Kieżmarskiego Szczytu, wysokiej na niemal kilometr, jak wszystko pójdzie zgodnie z planem to za kilka godzin będziemy na jej wierzchołku.
Przy schronisku jest tylko parę osób, wchodzimy do środka, zamawiamy ciepły posiłek, a chwilę później kontynuujemy wędrówkę Tatrzańską Magistralą. Zostawiamy więc malowniczy Zielony Staw Kieżmarski, chwilę później jesteśmy już nad Czarnym. Patrzymy tylko trochę z obawą na chmury, których jakby coraz to więcej pojawiało się na niebie.
Wchodzimy w żleb, tutaj parę łańcuchów. Łukasz idzie pierwszy i już na pierwszym łańcuchu niespodzianka. Kotwa zostaje mu w ręce, dobrze że skończyło się to bez konsekwencji. Łańcuchy tutaj to jednak prosty odcinek i krótki, niebawem jesteśmy na zakosach, wreszcie też widzimy że zdobyliśmy trochę wysokości. Chmury niestety gromadzą się w coraz większej ilości, choć na samym początku dodają dodatkowych walorów krajobrazowych kłębiąc się potężnymi warstwami nad Tatrami Bielskimi.
Postój urządzamy sobie na Rakuskiej Czubie. Tu niestety znowu chłodniej, słońce już zdołało się skryć za białymi obłokami, a te szybko migrujące odsłaniają bądź zasłaniają coraz to nowe wierzchołki. Nasz jednak zdaje się być skryty przez cały czas, co nas najbardziej martwi...
Rozpoczynamy właściwe podejście, najpierw żlebem, w którym w charakterystycznym i osłoniętym miejscu zostawiamy większość rzeczy, dalej idziemy na lekko. Oczywiście plecak mamy, ale tylko z najważniejszymi rzeczami. Wypatrujemy właściwej drogi, nie jest tu trudno orientacyjnie, ale jednak co chwilę znajdujemy się w szarej otulinie. Ta na szczęście niezbyt gęsta odsłania nam raz na jakiś czas siodło przełęczy, a ta jest naszym pierwszym celem.
Niebawem jesteśmy na miejscu, tutaj składamy kije dalej ma być trochę trudniej. Zaznajomieni z przebiegiem najłatwiejszego wariantu, udajemy się w odpowiednią stronę, tu już po skałkach, trochę później bardziej stromym zejściem opuszczamy się na dno żlebu. Spotykane kopczyki uświadamiają nas o prawidłowym kierunku, choć dopiero teraz, wcześniej być może poszliśmy trochę inaczej, wyżej i pokonaliśmy trudniejszym wariantem pierwszy fragment.
Dalsza trasa choć w mocno ograniczonej widoczności wydaje się być intuicyjna, choć ciągle zerkamy starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów z charakterystyki terenu. Tędy będziemy wracać, a zgubienie trasy w takim miejscu mogłoby być bardzo niebezpiecznym.
W chmurach większa część trasy wygląda podobnie, w każdym razie po dłuższym odcinku osiągamy płytką przełęcz. Tam odbijamy w lewo i jeszcze chwila i cieszymy się na 2556 metrach, wpisujemy się na odpowiednią listę "zdobywców" umieszczoną w zeszycie w termosie. Kto chce wpis zobaczyć musi sam wejść i sprawdzić :-) W każdym razie nasi poprzednicy byli tutaj dwa dni temu.
Żałujemy tylko, że pogoda nie całkiem dopisała i choć w porównaniu z wczorajszą jest o niebo lepsza to jednak trochę do życzenia pozostawia. Czekamy dłuższą chwilę w nadziei na jakąś choć krótkotrwałą poprawę, jednak nic tego nie zapowiada. Czas nas zaczyna trochę ponaglać, wracamy na wspomnianą wcześniej przełęcz i podchodzimy jeszcze na pobliski wierzchołek Małego Kieżmarskiego Szczytu (2514 m). Tutaj pojawiają się prześwity i choć o dobrej widoczności nie może być mowy, to jednak widać chwilami otoczenie Doliny Kieżmarskiej, widać też położony kilometr poniżej nas Zielony Staw Kieżmarski. Nadrabiamy tu także choć trochę nasze zaległości fotograficzne.
Patrzymy na zegarki, czas wracać, znaną nam drogą bez większych problemów schodzimy niżej, najpierw na przełęcz a stamtąd żlebem w dół. Tu trochę co prawda się gmatwamy, jak się okazuje później schodzimy troszkę inaczej niż podchodziliśmy, ale wszystko jest cały czas pod kontrolą. Nasze rzeczy pozostawione wcześniej pod kamieniem są w nienaruszonym stanie, co zresztą bardzo nas cieszy.
Jeszcze chwila postoju, z obecnego miejsca widzimy niższe partie a także rozległe tereny Słowacji, jesteśmy poniżej warstwy chmur. Te jakby się trochę podniosły, chyba w mniejszym stopniu niż wcześniej okrywają niektóre wyższe wierzchołki, w tym nasz Kieżmarski. Czas ruszać w stronę Skalnatej Chaty na nocleg.
Na miejsce dochodzimy może nie po ciemku, ale przy zaawansowanym zmierzchu. W dole widzimy już rozświetlone słowackie miejscowości. My jesteśmy co najmniej około 800 metrów powyżej nich.