Po przyjemnie spędzonym wieczorze, po dość krótkiej ale dobrze przespanej nocy, czas na pobudkę. Na korytarzu wyglądam przez okno. Dość pochmurno, wieje ale zauważalnie mniej niż wczoraj. Pośród szarych chmur w białym krajobrazie wynurza się swymi skalistymi konturami masyw Kościelca. Próbuję wypatrzeć coś więcej, ale Świnica i Orla Perć pozostają poza zasięgiem wzroku. Warunki nie są zbyt sprzyjające, jednocześnie jednak w myślach świta mi realna szansa o możliwości udania się gdzieś w wyższe partie Tatr. Na ziemi spoczywa kilkucentymetrowa warstwa świeżego puchu.
Wkrótce schronisko pozostaje za nami... Jeszcze chwilę temu mieliśmy dylemat. Wczoraj wieczorem wyselekcjonowaliśmy dwie opcje do realizacji na dzień dzisiejszy: Świnicę i Żółtą Turnię. Ostateczną decyzję mieliśmy podjąć dzisiaj po weryfikacji panujących warunków. Wybór padł na tę drugą, łatwiejszą, choć z drugiej strony mniej znaną, na którą nie prowadzi żaden znakowany szlak turystyczny.
Co ciekawe problemy orientacyjne zaczynają się nam dziesięć minut drogi od schroniska. Podążając w dość głębokim, zapadającym się śniegu na próżno wypatrujemy zielonych i żółtych znaków szlaku. Przecież szedłem tędy parokrotnie... ale to było lato. Zimowa biała szata całkowicie zmienia krajobraz. Wiemy, że jesteśmy niedaleko ale... jednak nie jesteśmy tam gdzie być powinniśmy.
Daremnie szukamy charakterystycznego mostka na tle bieli zalegającej pobliskie, dość głęboko wcięte koryto potoku. Raz w jedną raz w drugą stronę chodzimy w nadziei na odnalezienie właściwej drogi. Mijają kolejne minuty. Decydujemy się na przejście wąwozu. Schodzimy w głębokim śniegu, dość szybko ale i jednocześnie ostrożnie. Po drugiej stronie każdy krok to natomiast spory wysiłek. Z daleka dobiega nas głos Sylwka informujący o znalezieniu znaków szlaku. To co powinniśmy iść dziesięć minut zajęło nam godzinę. Niezbyt obiecujący początek.
Dalej idzie nam już sprawniej. Mijamy rozgałęzienie dwóch towarzyszących nam dotychczas szlaków i wkrótce znajdujemy się powyżej lasu, wchodząc w tzw. Dubrawiska. Na samym ich początku wyprzedza nas młody chłopak. Na pytanie dokąd idzie, mówi że przez Krzyżne do Piątki, a później przez Zawrat do Gąsienicowej. Próbuję sobie to uzmysłowić, patrzę na zegarek jest po 9.00 rano. Patrzę na jego plecak, który swoimi małymi rozmiarami świadczy o tym, że pewnie więcej niż coś do picia to się tam nie zmieściło. Jego wybór, jego decyzja. Nie znam ani jego sił, ani doświadczenia. Wydaje mi się jednak pomysłem dość nierealnym, a przede wszystkim bardzo niebezpiecznym to co zaplanował. Oczywiście uwzględniając porę roku, warunki atmosferyczne i długość dnia. Powodzenia...
Podążając letnim wariantem ścieżki zdobywamy powoli, ale systematycznie wysokość. Wkrótce przecinamy Pańszczycki Żleb, aby trochę powyżej odbić ze ścieżki w stronę zbocza Żółtej Turni. Mijamy ostatnie, samotnie występujące już tutaj drzewa. Kosodrzewina maleje i wkrótce w dużej części znika pod zimową warstwą białego puchu. Podejście nabiera większej stromizny wyprowadzając nas coraz to bliżej grzbietu Zadniego Upłazu.
Zaczyna odzywać się wiatr. Do tej pory cichy, nawet pozwalający zapomnieć o sobie. Tu na górze przypomina się że jest i choć dużo słabszy niż wczoraj, to jednak wywołuje we mnie uczucie sporego respektu przed nim. Zaczyna też sypać śnieg. Niesiony ostrymi porywami, po dużym skosie zaczyna wciskać się w oczy wymuszając założenie okularów.
Krok za krokiem przybliżamy się do niewielkiej przełączki. Rozciągnięci dość długą linią, obserwując się co chwila nawzajem, dążymy do tego ostatniego punktu na trasie przed decydującym podejściem. Nasz wzrok co chwila wędruje na stok Żółtej Turni omiatając go uważnym spojrzeniem, oceniając i upewniając się co do panującej tam sytuacji. Jednocześnie bada którędy najlepiej, najprościej i najbezpieczniej będzie nam się zmierzyć z wybranym przez nas dzisiaj celem, znajdującym się w warunkach co chwila przechodzącej tam zadymki śnieżnej.
Krótki postój, chowamy kijki i wyciągamy czekany. Tutaj zaczyna się robić bardziej niebezpiecznie, stromo i zimowo. Pomimo wysokości mniejszej niż parę dni temu na Jarząbczym Wierchu, krajobrazy są bardziej wysokogórskie. Tatry Wysokie swoim majestatem nawet w warunkach takiej niepogody potrafią wzbudzić uczucie poszanowania dla ich wielkości.
Podejście następuje zboczem pełnym mniejszych i większych głazów i kamieni. Raz po raz się zatrzymuję, przeczekując przewalające się nade mną niewielkie śniegowe chmury, które sypiąc spod siebie białym zmrożonym puchem, bardzo skutecznie utrudniają wędrówkę do przodu przy jednoczesnej koncentracji umysłu. Po raz kolejny wbijam czekan w śnieg, a rakami ostrożnie wyszukuję miejsce pośród lodu i głazów. Odwracam się. Są wszyscy. Każdy skupiony przy własnym podejściu zmaga się, ale i jednocześnie się realizuje dążąc coraz to wyżej w warunkach jakie przyszykowała nam na dziś dzika natura.
Tak mijają kolejne minuty, a ja wypatrując właściwego wierzchołka wciąż nie mogę się go dopatrzeć. W końcu osiągam jakąś półkę skalną. Na jej skraju spory, robiący wrażenie nawis śnieżny samym wyglądem przestrzega przed chęcią zobaczenia dna Doliny Pańszczycy. Patrząc za idącym na czele Paaulem widzę że jesteśmy już prawie na samej górze. Nie zatrzymuję się więc chcąc jak najszybciej osiągnąć wymarzony wierzchołek.
Ostatnie kroki, ostatnie sekundy i jestem. Jako trzeci z naszej szóstki staję na wierzchołku Żółtej Turni. Gdzieś spośród chmur i zamieci wyłania się cień sylwetki Skrajnego Granatu. To jest ta chwila kiedy odczuwam niezwykłe zadowolenie, mając jednocześnie świadomość, że to dopiero połowa drogi. Druga prowadzi w dół...
Siadam plecami do wiatru obsypywany śniegiem niewielkiej zamieci. Termos, rozkoszowanie się tym co zastaliśmy na górze. Widać niewiele, ale świadomość bycia tutaj wystarczy. Rozglądam się dookoła. Gdzieś tam w dole na ledwo co widocznym Podhalu, półtora kilometra poniżej nas toczy się normalne życie. Tu na górze i wszędzie dookoła w pobliżu, w dolinach, żlebach, na szczytach czy też na grani jest inaczej. Groźnie, ale i pięknie. Człowiek zdany jest wyłącznie na swoje siły oraz na swoich współtowarzyszy. Dlatego tak ważnym jest aby w wysokie góry, a szczególnie w trudnych warunkach wybierać się z ludźmi którym się po prostu ufa.
Chwilami jakby się przejaśniało. W otaczającej szarości zaczyna przebłyskiwać śnieżnobiały żleb spod przełęczy Krzyżne. Robimy pamiątkowe zdjęcia jako ekipa forum internetowego Górski Świat. Nasza flaga ponownie targana wiatrem towarzyszy nam w sesji fotograficznej na szczycie. Musimy jednak zbierać się na dół...
Wstaję. Po paru krokach ponownie widzę pod nogami dość stromy stok którego biel przechodzi niżej w szarość chmur. Pierwsza przerwa będzie dopiero na przełączce poniżej. Schodzimy pełni koncentracji aby być pewnym każdego kolejnego kroku stawianego na bardzo zmrożonym śniegu.
Wiatr jakby cichnie, a pogoda trochę się poprawia. W odległej dali majaczą budynki znajdujące się na Hali Gąsienicowej. Krajobrazy robią się trochę szersze choć do dobrej widoczności sporo w dalszym ciągu brakuje. Niedaleko przełęczy przyspieszamy kroku wiedząc że weszliśmy już w bezpieczniejszy teren. Teraz pozostaje jeszcze popatrzeć z bliska na dość wyniosły, miejscami skalisty stożek zdobytej przez nas niedawno Żółtej Turni. Nie ma co jednak zwlekać, schodzimy dalej na dół...
Godzinę później jesteśmy już w lesie. Znajomy mostek i tym razem bez błądzenia trafiamy wprost pod schronisko. Tak więc jesteśmy z powrotem. Zadowolony ale i jednocześnie trochę smutny, że już za chwilę żegnam się z resztą i schodzę do Zakopanego. Nastają więc ostatnie dla mnie podczas tego wyjazdu chwile w tym gronie, a kolo godziny 17.00 rozpoczynam zejście.
Zakładam raki, zapalam czołówkę. Zaczynam kierować się w stronę cywilizacji. Rozpoczynam tę niezbyt odległą samotną, nocną i zimową wędrówkę aż do podnóża Tatr. Zostawiam w dole Halę Gąsienicową, ale gdy się obracam zaczynam delektować się mrocznym pejzażem, który zapada na długo w mojej pamięci. Śnieżne kontury Żółtej Turni, Kościelca i innych olbrzymów gąsienicowych otaczają jedno jedyne światełko jakim jest schronisko Murowaniec, stojące samotnie pośród tych potężnych górskich przestrzeni. I cisza... Cisza która w żadnym skupisku ludności jest nie do napotkania.
Idąc w stronę Przełęczy między Kopami podsumowuję teraz cały ten wyjazd tatrzański. Z pewnością niezwykle udany i w świetnym towarzystwie. Moje myśli wędrują okolicami Doliny Chochołowskiej, trafiają na Iwaniacką i Tomanową Przełęcz. Wspomnienia wracają też do schronisk i chwil w nich spędzonych wieczorami. To jest przeszłość, ale takich chwil będzie niewątpliwie więcej. Trzeba żyć nadzieją, że już wkrótce i niejednokrotnie ponownie trafię w ten magiczny górski świat.
Tymczasem w dole ukazuje mi się morze świateł. Zakopane i okolice. Widzę cywilizację, ale sam przebywam jeszcze dość wysoko sam pośród dzikiej natury. Skręcam w lewo i zagłębiam się na dno Doliny Jaworzynki. Dość jasna noc pozwala na obserwację konturów okolicznych szczytów. Gdy dochodzę sna jej dno na niebie widać już prawie same gwiazdy. Tysiące, miliony... Kiedyś właśnie w tym miejscu zaczynałem moją pierwszą przygodę z Tatrami. Dziś styczniową nocą kończę dość ambitny i udany zimowy wypad. Wiem też że tu powrócę i to niedługo. Ja nie mogę żyć bez gór, myślę sobie wchodząc pomiędzy pierwsze latarnie na parkingu w Kuźnicach...
Podziękowania dla wszystkich którzy razem ze mną przemierzali te niezapomniane szlaki: Anetta i Kasia, Fazik, Paaulo, Pablo, Rycho i Sylwek - dzięki, było miło.