!!! Forum !!!
FORUM GÓRSKI ŚWIAT
Koniecznie zobacz!


Menu główne
Strona główna
Bezpieczeństwo w górach
Co nowego
Co wziąć na szlak?
Galeria zdjęć
Górskie korony
Partnerzy serwisu
Relacje wybrane z forum
Relacje z gór świata
Tapety
Zdjęcie miesiąca


Tatry
Informacje ogólne
Schroniska w Tatrach
Szlaki tatrzańskie


Inne góry w Polsce
Beskid Sądecki
Beskid Wyspowy
Beskid Żywiecki
Bieszczady
Gorce
Okolice Krosna
Pieniny


------------------------------------

Ostatnia aktualizacja:
27.03.2011

Najlepsze górskie strony




Tatra Expedition January 2008

Wybierz dzień wyprawy





Tatra Expedition January 2008 - dzień 2 z 5

Polana Chochołowska - Dolina Jarząbcza - Kończysty Wierch - Jarząbczy Wierch - Łopata - Czerwony Wierch - Polana Chochołowska

Mija kilka godzin snu, kiedy to po wczorajszym dniu zrywamy się aby podjąć na dziś nowe wyzwania. Pogoda. To jest bez wątpienia najważniejszy czynnik decydujący o wyborze trasy i o bezpieczeństwie naszej dzisiejszej wędrówki. Z pewną dozą niecierpliwości wyczekujemy na możliwość prawidłowej oceny warunków dziś panujących. Parę chwil później wszystko staje się jasne...

Wychodzimy przed schronisko. Brak oznak cywilizacji dodaje nam otuchy. Niewyczuwalny jeszcze w dniu wczorajszym wiatr, dzisiaj zostaje jakby lekko przebudzony. Dość jednak opieszale i tylko sporadycznymi zrywami stara się zachwiać śpiącą jeszcze dookoła przyrodą. Skutki jego niezbyt mocnych podmuchów, zauważalne przy niemal bezchmurnym niebie, powoli jaśniejącym w promieniach wschodzącego słońca, nie budzą w nas jednak uczucia dezaprobaty dla jego poczynań. Zakładamy plecaki. Czas na nas...

Blade światło wczesnego poranka z trudem dociera na dno doliny rozpraszając ciemności jedynie do barwy ciemnoszarej. Mimo to z uporem i ambitnymi na dziś planami wkraczamy w Dolinę Jarząbczą. Pierwsze prześwity umożliwiają zobaczenie nam naszych wymarzonych górskich celów. Jako ostoja spokoju prezentuje się mocno zacieniona cała grań od Kończystego Wierchu aż po Wołowiec.

Chwila ciszy przy kapliczce nad brzegiem szumiącego Jarząbczego Potoku i zakładamy raki. Robi się bardziej zimowo. Zimowa ekspedycja tatrzańska zaczyna nabierać swojego specyficznego charakteru. Wchodzimy w wysokie góry...

Mijamy mostek. Rozpoczynają się zakosy. Powyżej dość krótki odcinek lasu i przecinając odsłonięty jeden ze żlebów zatrzymujemy się. Słońce właśnie w tej chwili zaczyna oświetlać zbocze Łopaty tworząc bardzo efektowny kolorystycznie pejzaż. Jest niesamowicie. Idziemy dalej... Stok nabiera coraz większej stromizny. Zatrzymujemy się, chowamy kijki, wyciągamy czekany. W bezpiecznym miejscu następuje trochę ćwiczeń z hamowania nim na stoku. Zdajemy sobie sprawę, że tam wyżej nie ma już miejsca na ćwiczenia...

Odbiegamy trasą od szlaku letniego. Podchodzimy skrajem jednego z tutejszych żlebów. Dość mozolnie, wkładając sporo sił osiągamy strefę słońca jaką jest grań w okolicach Czubika. Dziesiątki ośnieżonych wierzchołków błyszczy teraz w słońcu dobitnie zaznaczając, że tam zima trzyma w najlepsze. Każdy z osobna kusi swoim niezwykłym wyglądem zapraszając nas na pozornie przyjemną wycieczkę aż po jego szczyt.

My tymczasem rozciągnięci w bezpiecznych odstępach kontynuujemy naszą wędrówkę do góry. Wzmagające się podmuchy wiatru świadczą tymczasem o zbliżaniu się do celu. Północna strona głównej grani schowana w zaciszu i cieniu traktuje nas bardzo gościnnie. Południowa co prawda nasłoneczniona jednak smagana co chwila mocnymi uderzeniami wiatru, daje nam wyraźne ostrzeżenia, że jest dziś w złym nastroju. Wkrótce stajemy na ich pograniczu. Szczęśliwi, mający świadomość przekroczenia właśnie 2000 m. n.p.m., ale jednocześnie spychani regularnie i uparcie przez wspomnianą wichurę nacierającą na nas z kierunków południowych.

Na górze ciepła herbata czy też czekolada na gorąco i różnego rodzaju inne kaloryczne wzmacniacze organizmu, które niewątpliwie bardzo się przydadzą w dalszej graniowej walce ze śniegiem i wiatrem.
PS. Ta grań przed nami naprawdę przedstawia się imponująco...

Znowu ruszamy. Sylwek na przedzie, wyszukuje bezpieczną drogę, odpowiednio wyważając naszą trasę pomiędzy nawisami śnieżnymi z jednej, a potencjalnie lawinowymi stokami z drugiej. Wspaniałe przeżycie być tu na górze, gdzie indziej niż wszyscy, którzy dziś w poniedziałek zagonieni po weekendzie rozpoczynają kolejny tydzień pracy.

Tu na górze jest inny świat. Górski, dziki i nieokiełznany przez człowieka. Zresztą tego ostatniego nawet nigdzie nie widać. Jesteśmy sami, ostrożnie krocząc w piątkę tak wysoko, pośród majestatycznych zimowych krajobrazów Tatr. Nie można jednak się zdekoncentrować. Niektóre silne podmuchy wiatru jakby z zaskoczenia działając, chcą sprawdzić nasze siły i skupienie w starciu z nimi. Niektóre wymagają zatrzymania inne nawet przyklęknięcia jeśli chcemy bezpiecznie przetrwać ich atak.

Do Jarząbczego Wierchu już niedaleko. Ciągle jednak walczymy z niewidocznym napastnikiem, który jakby rozwścieczony bezowocnością swoich działań zwiększa i siłę i częstotliwość uderzeń. Rozgrzani w tej walce, ciągle się opieramy pokazując mu jednocześnie, że posiadamy wystarczająco motywacji aby dążyć dalej, wyżej... aż po sam wierzchołek.

Jesteśmy. 2137 metrów dzieli nas od poziomu morza. Możemy być zadowoleni, dumni, czuć satysfakcję. Ale to nie koniec. Na zejściu nasz wietrzny wróg na pewno nie odpuści. Tymczasem jednak chcąc nacieszyć oczy rozglądamy się uważnie, po jakże niezwykłej okolicy. Aż nie chce się wierzyć, że leżące w dole Zakopane jest oddalone jedynie dwie godziny drogi samochodem od Krakowa, będącego skupiskiem prawie miliona ludzi. Schodzimy.

Nad Rohaczami oraz jeszcze bardziej na zachód wysuniętą częścią Tatr, zaczynają gromadzić się chmury. Kolory od białych aż po ciemnoszare mówią wyraźnie o respekcie który powinniśmy czuć przed nimi. Zmierzamy jednak w ich stronę. Zmierzamy w stronę Wołowca. Idziemy. Niestety wolno, nawet bardzo wolno.

Strome zejście w kierunku Niskiej Przełęczy wzmaga naszą uwagę. Nie chcemy popełnić błędu. W tym konkretnie miejscu lawina nam nie grozi, ale upadek na tej wysokości zawsze należy traktować poważnie. Raki z każdym krokiem wydają charakterystyczny dźwięk wbijania się w mocno zmrożony śnieg czy też miejscami lód. Lawirujemy też pomiędzy mnóstwem wystających kamieni. Idziemy. Powoli ale jednak ciągle do przodu.

Upływają kolejne minuty. Ten odcinek zajmuje nam dużo czasu. Patrzymy na chmury i na zegarek. Porywanie się na Wołowiec byłoby w obecnej sytuacji sporą nierozwagą. Patrzymy więc na grań odchodzącą od Łopaty. To będzie właśnie nasze zejście. Ale jeszcze nie teraz. Niska Przełęcz sprowadziła nas około 130 metrów poniżej szczytu wspomnianej Łopaty. Mocno zziębnięci, już trochę wyczerpani znowu zdobywamy wysokość. Stawiamy krok za krokiem, ale sił jest coraz mniej. Robimy postój, wyciągamy termosy i coś do jedzenia.

Trochę rozgrzani i pokrzepieni kalorycznym posiłkiem, trafiamy niebawem na wierzchołek Łopaty. Stajemy, choć zimny wiatr nie zachęca do dłuższego postoju. Patrzymy na naszą dalszą drogę. Mamy niewiele czasu. Musimy rozpocząć to zejście. Grzbiet biegnący w stronę Wołowca wydaje się być trudniej dostępny niż te które mieliśmy do tej pory. Ale i nasza obecna trasa nie wygląda zachęcająco. Spore nawisy śnieżne, spora stromizna... Robimy duże odstępy. Wiemy że właśnie wkraczamy na trawers górnej części lawiniastego stoku. To jest jednak i tak najbezpieczniejsza droga na dół. Nie ma co myśleć, pozostaje uwaga, koncentracja, a będzie dobrze...

Pojawiają się trawki. Uff, jesteśmy już w bezpieczniejszym miejscu. Tu można przystanąć nawet i na zdjęcie. Oglądam się do tyłu, wszyscy już przeszli ten niebezpieczny fragment. Robimy postój, telefonujemy gdzie trzeba, mówimy że jest w porządku. Niby w dalszym ciągu jesteśmy na górze, ale stąd czeka nas już stosunkowo bezpieczne, choć jeszcze długie zejście. Śledzę wzrokiem miejsca przez które dziś przeszliśmy. Robią wrażenie...

Pojawia się kosodrzewina. Przykryta śniegiem stanowi jednak niewidoczny labirynt w którym trzeba gdzieś stawiać kroki. Każdy kolejny to jedna wielka niewiadoma, skutkująca ciągłym zapadaniem się raz po łydki raz po pas. Podczas jednej z takich głębokich niespodziewanych wpadek ratuję się drugą nogą słysząc tylko jak rakiem rozdzieram sobie nogawkę u spodni.

Ten odcinek do przyjemnych nie należy. Na górze było fajnie, ale tu... myśląc o tym słyszę okrzyk bólu idącego przede mną Pawła. Podbiegam staram się szybko pomóc, podciąga się na mojej ręce. Na szczęście okazuje się że kończy się bez konsekwencji. Noga wpadająca pomiędzy gałęzie i głazy trochę się wykrzywiła bez możliwości łatwej korekty w pojedynkę. Wszystko kończy się jednak dobrze.

Zejście następuje bardzo powoli. Niby w miarę bezpieczne, ale zapadający się śnieg niemal z każdym krokiem hamuje tempo naszej wyprawy. Spoglądam raz jeszcze na grań Trzydniowiańskiego. Malownicze szare i kształtne chmury wiszące ponad nim dodają mi niczym zastrzyk ponownego wrażenia piękna naszej wycieczki. Ostatnie na dziś spojrzenia i drzewa górnej granicy lasu zaczynają zasłaniać ten malowniczy krajobraz.

Po zejściu w las kierujemy się za wskazaniami GPS-a. Wkrótce osiągamy nasz czerwony szlak którym rano dążyliśmy ochoczo do góry. Czas zdjąć raki. Robię pierwsze kroki... strasznie ślisko. Chyba trochę się pospieszyliśmy z ich zdjęciem. Do schroniska jednak już niedaleko. Wyciągam czołówkę dla ułatwienia, choć dość jasny wieczór pozwoliłby pójść nam dalej i bez tego. Tak jednak wygodniej.

Mijamy znajome zakręty. Polana Chochołowska zaczyna prześwitywać już między drzewami. Ciepłe światło w oknie schroniska daje poczucie bezpieczeństwa i ogromnego zadowolenia z naszych dzisiejszych dokonań. Jeszcze parę metrów i zadowoleni stoimy na kamiennych schodach wejściowych do budynku. Kolacja, piwo, chwila na jadalni, dobranoc.





Zdjęcia z wyprawy





















































































































Powyższe zdjęcia są chronione prawem autorskim. Ich publikowanie, kopiowanie,
przetwarzanie oraz wykorzystanie bez wiedzy i zgody autora jest zabronione.



Serwis Górski Świat - Copyright © Bartłomiej Pedryc 2003-2014.
Wszelkie prawa zastrzeżone.