Nastał trzeci poranek podczas trwania naszej tegorocznej zimowej wyprawy w Tatry. Na szlak wyruszamy jeszcze wcześniej niż wczoraj. Ciężkie plecaki ponownie wędrują na nasze plecy. Wieczorem tu już nie wracamy. Niebo tyle co zaczęło blednąć kiedy po raz kolejny w tych dniach przemierzamy Polanę Chochołowską...
Najbliższe godziny naszej wędrówki nie są specjalnie godne opisywania. Trasa w lesie przez Iwaniacką Przełęcz jest mało widokowa. Dodatkowo raki, które mieliśmy założone od momentu wejścia na żółty szlak, raz pomagały na odcinkach ścieżki pokrytych lodem, innym razem przeszkadzały w miejscach gdzie lodu ani śniegu nie było, a wystające kamienie pochłaniały całą naszą uwagę przy robieniu każdego kolejnego kroku.
Po ponad dwóch godzinach drogi docieramy na siodło przełęczy. Odsłania się Kominiarski Wierch, a także prześwit w stronę Tomanowego Wierchu Polskiego. Krótki postój, odpoczynek, ale po chwili znowu jesteśmy w drodze. Schodzimy na dół do schroniska Ornak.
Na miejscu szybko się kwaterujemy, regenerujemy siły i już na lekko wychodzimy przed schronisko. No prawie wszyscy na lekko... Pablo niestety opuszcza nas dzisiaj. Dla niego już się skończyła styczniowa przygoda z Tatrami. Następuje małe pożegnanie.
Pozostałą czwórką wchodzimy ochoczo na zielono znakowany szlak w stronę Doliny Tomanowej. To już prawie południe, a dzień przecież bardzo krótki. Nie chcemy go jednak tracić. Chcemy wykorzystać naszą obecność w tym miejscu, jakże odmiennym od tych wszystkich które wypełniają nasze codzienne życie. Wędrujemy dość długo lasem, aby po pewnym czasie, po kilku chwilach znaleźć się po jego drugiej stronie, oddalonej już nieco od dna ruchliwej nawet w zimie Doliny Kościeliska.
Widok stąd może się już podobać. Ośnieżone skały Stołów, majestatyczne wierzchołki Tomanowego i Smreczyńskiego Wierchu, a gdzieś tam na wprost, jeszcze nie całkiem widoczna nasza Tomanowa Przełęcz, na którą to uparcie dążymy przez te naprawdę spore śnieżne przestrzenie. Mijamy w ten sposób Niżnią Polanę, dochodzimy do Wyżniej. W oddali widać już żleb biegnący z górnej części doliny. W okresie bardziej lawinowym na pewno byśmy szli trochę inaczej, bardziej zapobiegawczo i ostrożnie. Teraz jednak urzeczeni jego niezwykłym otoczeniem, jakby przyciągani jego magiczną siłą, możemy się delektować cały czas widokami które rozpościerają się w jego bezpośredniej bliskości.
Wczorajszy wiatr jakby nieco ucichł. Przynajmniej na tej wysokości nie daje się specjalnie we znaki. Na próżno szukamy czerwonych znaków szlaku, które pewnie wszystkie i w całości znajdują się pod białym puchem. Pogoda pozwala jednak na dobrą orientację w terenie, a ja byłem tu już kilkukrotnie. GPS Sylwka także się przydaje utwierdzając nas o prawidłowym kierunku naszej dalszej wędrówki.
Całkowicie pusty i nieprzetarty szlak nadaje tej stosunkowo krótkiej przecież wycieczce, specyficzny klimat. Idziemy ciągle do góry, przecinając po drodze dwa niewielkie żleby. Pod samą przełęczą napotykamy dwie miejscówki noclegowe, specjalnie przygotowane w śniegu, osłonięte choć trochę przed wiatrem... brr, aż zimno mi się robi na myśl że miałbym tu teraz nocować. Nasz cel już tuż tuż...
Kiedy stajemy na Tomanowej Przełęczy każdy z nas czuje chyba swego rodzaju euforię. Widoku który się tutaj otwiera nie powstydziłby się niejeden dwutysięcznik, a to przecież niecałe 1700 metrów. Panorama jest jednak wspaniała. Jak zawsze tutaj największe wrażenie robi na mnie Świnica, która widziana od tej strony prezentuje się w całej okazałości. Obecnie jej białe okrycie jest akurat oświetlone słońcem, które raz po raz przysłaniane gdzieniegdzie chmurami tworzy świetlny wysokogórski spektakl.
Kiedy po chwili emocje trochę opadają, zabieramy się oczywiście za zdjęcia. Takiej pamiątki nie możemy przegapić. Razem z nami flaga Górskiego Świata trzepoce dość mocno na wietrze, który dość sporym pędem przetacza się przez siodło przełęczy. Jedna, druga, trzecia... można by tak długo liczyć. Rezygnujemy co prawda ze względu na godzinę ze zdobywania Tomanowego Wierchu, ale jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani.
Musimy zawracać. Słońce obniżając się ciągle nad horyzontem nieubłaganie przypomina, że ten kolejny wspaniały dzień w Tatrach chyli się ku końcowi. Zerkamy jeszcze na stronę Doliny Cichej. W końcu bierzemy plecaki, czekany i własnymi śladami podążamy w stronę naszego odległego jeszcze schroniska. Jeden żleb, drugi żleb, kosodrzewina, mijamy wszystkie znajome elementy krajobrazu. Ostatecznie dochodzimy do tego największego, którego dnem osiągamy polany, a następnie las.
Wraz z Sylwkiem idę z przodu, Anetta z Rychem zostają trochę w tyle. Kiedy mijamy jeden z zakrętów w pewnej odległości ukazuje się człowiek. Chwila konsternacji... Fazik! krzyczę głośno, wiedząc że popołudniu miał zawitać do schroniska. Sylwek jednak mnie uspokaja, macha rękami do Fazika aby się schował przy ścieżce. Czekamy na pozostałą dwójkę. Podążamy razem dalej jak gdyby nigdy nic, mijamy miejsce ukrycia naszego nowego towarzysza podróży. Z Sylwkiem już pełni oczekiwania spodziewamy się głośnego oznajmienia przez Fazika swojego przybycia... Głośny ryk z tyłu przeszywa nagle okolicę, trzeba przyznać Fazik ma donośny głos :-) Odwracam się, nasi towarzysze dopiero nogi prostują, bo im się chyba ze strachu aż ugięły :-) Następuje powitanie z naszym kolejnym Forumowiczem. Wieczorem ma dotrzeć jeszcze Paaulo.
Czerwone niebo ponad lasem świadczy o mającym właśnie miejsce zachodzie słońca. Dzień wykorzystaliśmy więc w pełni. Kilkanaście minut później dochodzimy do schroniska. Zamawiamy kolację, piwo, spędzamy razem trochę czasu. Chyba około godziny ósmej przychodzi Paaulo i już razem w szóstkę możemy planować trasę na kolejny dzień. Wymienianych jest wiele opcji, ale ostatecznie zwycięża jedna... Kominiarski Wierch. Oby tylko pogoda dopisała...