!!! Forum !!!
FORUM GÓRSKI ŚWIAT
Koniecznie zobacz!


Menu główne
Strona główna
Bezpieczeństwo w górach
Co nowego
Co wziąć na szlak?
Galeria zdjęć
Górskie korony
Partnerzy serwisu
Relacje wybrane z forum
Relacje z gór świata
Tapety
Zdjęcie miesiąca


Tatry
Informacje ogólne
Schroniska w Tatrach
Szlaki tatrzańskie


Inne góry w Polsce
Beskid Sądecki
Beskid Wyspowy
Beskid Żywiecki
Bieszczady
Gorce
Okolice Krosna
Pieniny


------------------------------------

Ostatnia aktualizacja:
27.03.2011

Najlepsze górskie strony




Alaska 2007


Pobyt w Chignik

Zanim rozpoczęła się praca

Do Chignik przylecieliśmy z kontraktem trwającym od 1 czerwca. Nastawieni na zarobkowy aspekt pobytu w tym miejscu, byliśmy jednak mocno rozczarowani. Jak się okazało przez prawie cały czerwiec nie rozpoczął się sezon na łososie, przy których to mieliśmy pracować. Jak nie było pracy, to i nie było pieniędzy. Było natomiast mnóstwo wolnego czasu...

Po kilku dniach trwającej niepogody, nareszcie nastały słoneczne dni. Wtedy to po raz pierwszy tak naprawdę zobaczyliśmy naszą okolicę. Chignik położony jest nad zatoką Anchorage Bay. Administracyjnie dzieli się na trzy różne miejscowości. Pomimo niewielkich odległości nie posiadają drogowego połączenia pomiędzy sobą. Chignik Bay była "naszym" Chignikiem. Dwa pozostałe to Chignik Lake oraz Chignik Lagoon.

Ze względu na zakole tutejszej zatoki, góry mieliśmy dosłownie wszędzie dookoła. Bardzo specyficzny klimat sprawiał, że występująca tutaj roślinność miała charakter typowej tundry. Zbocza górskie porośnięte były do pewnej wysokości gęstymi krzakami, przez które nie sposób było się przedrzeć. Brak było niemal całkowicie drzew.

Pomimo przylotu na miejsce na początku czerwca, nie było widać tu jeszcze oznak nadchodzącej wiosny. Góry w znaczącej części dalej były okryte białą warstwą śniegu. Na dole można było się spodziewać co prawda niedługo kolorów zieleni, ale to nastąpiło dopiero po około dwóch tygodniach.

W okresie wolnym od pracy poznawaliśmy okolicę i ludzi. Była tutaj spora mieszkanka różnych narodowości. Najwięcej było Meksykanów i Filipińczyków. Zamknięci na niewielkiej powierzchni naszej miejscowości, dość szybko zaczęło brakować nam sensownych zajęć. Brak jakichkolwiek stacji telewizyjnych i radiowych, niezwykle słaby i ograniczony dostęp do Internetu sprawił, że byliśmy odcięci od świata w niemal pełnym znaczeniu tego słowa.

Rozrywka w Chignik skupiała się głównie albo na oglądaniu filmów wideo, albo w miejscu znajdującym się po drugiej stronie Chignik Bay, zwanym community center. Wieczorami można było tam zagrać w bilarda, piłkarzyki bądź tenis stołowy. Dostępne było także karaoke, a napisy do piosenek wyświetlane były na tle okolicznych pejzaży. Warto wspomnieć, że w miejscowości panował całkowity zakaz sprzedaży alkoholu.

Tutejsi mieszkańcy byli do nas raczej życzliwie nastawieni. Dominujące pośród samochodów pickupy były często naszym środkiem transportu po miejscowości. Idąc nad brzegiem Pacyfiku, niemal każdy przejeżdżający samochód się zatrzymywał i istniała możliwość wskoczenia "na pakę". Oczywiście wszystko w ramach przysługi bez jakichkolwiek zobowiązań. Po prostu inny świat...


Zobacz pełną galerię zdjęć z Chignik



Wycieczka w góry

W drugiej połowie czerwca okolica zrobiła się już zielona. Nareszcie było czuć wiosnę i zniknęła chociaż częściowo surowość otaczającej nas przyrody. Naturalnie wyżej śnieg dalej bielił szczyty górskie, ale teraz na zasadzie kontrastu z zielenią całkiem ładnie to wyglądało.



Wybierając się pewnego słonecznego dnia "w teren", nie mieliśmy jeszcze pojęcia, że będzie to nasza najdłuższa i myślę najciekawsza górska wycieczka w okolicach Chignik.

Nasza trasa pokrywała się z przebiegiem tutejszego rurociągu, poprowadzonego od dość wysoko położonego w górach sztucznego zbiornika wodnego. Była to w zasadzie jedyna sensowna możliwość ominięcia krzaczastych zarośli. Wzdłuż rurociągu w bardziej stromych miejscach były zamontowane drewniane drabinki, a nad potokami poprzerzucane były drewniane kładki umożliwiające przejście na drugą stronę. Całość drogi aż do wspomnianego jeziora można było potraktować trochę jak górski oznakowany szlak.

Słońce było już wysoko, gdy zmierzaliśmy w stronę jeziora. Niesamowita cisza była gdzieniegdzie zakłócana tylko poprzez huczące wodospady oraz burzliwie toczące się wody górskich potoków. Zaskakująca była także roślinność, która nagle w przeciągu jednego tygodnia, zrobiła się tak wybujała, że miejscami aż trudno było się przez nią przedrzeć. Na wprost świeciły na biało oświetlone słońcem wysokie okoliczne szczyty, przekraczające 1000 m npm.


Woda w strumieniach zaskakiwała swoją przejrzystością. Bliskość tej całkowicie dzikiej przyrody budziła respekt i dawała świadomość o możliwości niespodziewanego spotkania z jakimkolwiek dzikim mieszkańcem tych terytoriów. Niezwykła Alaska była wyczuwalna tutaj na każdym kroku.

Po długim marszu dochodzimy do tamy zbudowanej tutaj przez mieszkańców wioski. Jeszcze raz zadziwia czystość tutejszych wód. Zadziwia nas także niesamowicie ciepły jak na ten region dzień. Wreszcie można się poopalać i to u podnóży ośnieżonych alaskańskich szczytów.



Decydujemy się na podejście powyżej jeziora. Przechodzimy w bród poprzez zimny rwący potok. Na bosaka wdrapujemy się jeszcze na skałki, aby choć trochę się osuszyć przed dalszą wędrówką. Kolejna chwila spokoju i wytchnienia. Ruszamy dalej i wchodzimy w pierwsze płaty śniegu. Na początku ostrożnie, delikatnie aby nie przemoczyć butów. Później nie zwracamy na to uwagi i tak jesteśmy cali przemoczeni.



Po drugiej stronie jeziora rozpoczyna się stok górski cały w śniegu. Niewiadomo kiedy, niewiadomo skąd znajdujemy sporą pokrywkę. Od czego? Nie wiemy, ale na sanki nadaje się wyśmienicie :-)



Wyszukujemy drogi w kierunku wspomnianego stoku. Odmarzające potoki, przykryte powoli topniejącym śniegiem stanowią pewne utrudnienie, trzeba uważać. Porastające tutaj gdzieniegdzie gęsto krzaki, nie pozostawiają często wielu opcji wyboru co do kierunku naszej wędrówki. Troszkę umęczeni, przedostajemy się wreszcie przez ten labirynt i wychodzimy na ośnieżony stok. W butach typu adidasy grzęźniemy czasem i po kolana w dość mokrym i głębokim śniegu. Jest rewelacyjnie :-)

Podczas gdy inni zaczynają już "białe szaleństwo" ja podchodzę samotnie wyżej. Odsłania mi się szersza panorama. Nagle zamieram... obok mnie stoi na dwóch łapkach jakiś niewielki zwierzak. Świstak? Nie jestem przekonany. W każdym razie robię mu mnóstwo zdjęć. Z tego co widzę interesuję go co najmniej tak samo jak on mnie.



Pora wracać do reszty osób. Odwracam się i widzę że są schowani za najbliższym wzniesieniem. Jestem sam. Oglądam się trochę nieswojo czy nie ma tutaj jakiegoś większego mieszkańca tych okolic.

Ruszam szybszym krokiem w dół. Ponownie zapadam się w śniegu. Zejście zajmuje dużo mniej czasu niż podejście. Po chwili i ja wraz ze znajomymi zjeżdżam na znalezionej desce po stoku.

Podczas gdy zabawa jeszcze się nie skończyła, ja ruszam w stronę dna doliny sfotografować dziką okoliczną rzekę. Znowu przeciskanie się między krzakami, znowu niepewność czy aby na pewno nie napotkam tutaj jakiegoś niedźwiedzia. Głębokie ślady pozostawione przeze mnie mają pomóc powrócić mi tą samą drogą.

Jestem już nad brzegiem rwących huczących wód szerokiego potoku. Słońce ostro przygrzewa, a okoliczne szczyty majestatycznie wznoszą się ponad dolinę. Nastaje popołudnie, czas wracać na dół.



Nie chcąc podchodzić na górę zmieniam trochę powrotną trasę. Czeka tu też na mnie jedna koleżanka. Ruszam pierwszy. Cali przemoczeni dochodzimy do jednego z większych górskich potoków na naszej drodze. Jest pod śniegiem ale gdzieniegdzie widać już płynącą pod spodem wodę. Chwila wahania, ale trochę za szeroko żeby to przeskoczyć.

Zatrzymuję koleżankę i sam wchodzę ostrożnie na śnieg... Cichy trzask i zapadam się prawie po szyję w koryto potoku. Lodowata rwąca woda sięga mi teraz do łydek. Odruchowo staram się znaleźć jakiś punkt oparcia. Jest. Wystający konar wystarcza aby znaleźć się ponad powierzchnią wody. W oczach koleżanki widzę lekkie przerażenie. Ja widząc już teraz jak to się skończyło, jestem nawet zadowolony z dodatkowej przygody. Choć trzeba dodać, że miałem trochę szczęścia.

Dzięki całemu zdarzeniu teraz było już łatwiej. Odsłonięty konar posłużył jako schodek, a po odgarnięciu i odłamaniu płatów śniegu mogliśmy przedostać się bezpiecznie na drugi brzeg. Kilka minut później dołącza do nas cała reszta. Jeszcze przez chwilę korzystamy ze słońca, aby choć trochę ogrzać się pośród alaskańskich gór porośniętych tundrą. Późna godzina sprawia, że po chwili decydujemy się na powrót. Bezpiecznie schodzimy na dół i kończymy całkiem miły i atrakcyjny dzień.



Płyniemy kutrem w morze

Jak już wspomniałem, Chignik to wioska typowo rybacka. Podczas jednego z wieczorów, jeden z tubylców - Jerry, zaprasza nas na dzień jutrzejszy na statek.

W siedem osób udajemy się w stronę portu i molo. Kuter "Mutiny" czeka już na nas gotowy do drogi. Na maszcie wisi i trzepoce piracka flaga. Po drabince schodzimy na pokład, robimy fotki i podnosimy cumy. Wody Pacyfiku zaczynają nieść nasz kuter w stronę otwartego oceanu.



Jerry zaczyna nam opowiadać trochę o swojej pracy. Pozwala też każdemu z nas poprowadzić przez chwilę jego niewielki stateczek. Po chwili zatrzymujemy się i dostajemy szansę złowienia taaakiej ryby :-)

Nasz sprzęt do połowu nie wygląda zbyt profesjonalnie. Rolka ze sznurkiem, sporych rozmiarów hak, no i przynęta w postaci martwej rybki. Po chwili siedem takich zestawów znajduje się już pod wodą w oczekiwaniu na branie.

Od zarzucenia przynęt mija już sporo czasu, lecz rezultatów nie ma żadnych. Trochę poirytowany Jerry postanawia zmienić miejsce połowu. Znowu płyniemy, a po paru minutach się zatrzymujemy. Może tutaj się uda...

Nie mija dużo czas jak Grzesiek, jako pierwszy z naszej grupy wyciąga na pokład całkiem sporą sztukę. Okazuje się że to halibut. Czekamy dalej. Raptem parę minut po Grześku i ja także czuję że mam coś na drugim końcu sznurka. Tym razem spory dorsz trafia na statek. Tak jak poprzednio halibut, staje się przedmiotem licznych fotografii. Na koniec jedna z koleżanek także ma szczęście, chociaż wyciągnięta ryba jest dużo mniejszych rozmiarów niż poprzednie.



Połowy nasze się kończą i wracamy do portu. Zaczyna trochę padać. Siedząc obok steru dopływam na miejsce. Kolejna ciekawa alaskańska przygoda. Dzięki Jerry.



Klifowym wybrzeżem

O ile wycieczki w góry były mocne utrudnione ze względu na gęstą roślinność, o tyle prosto było wędrować wybrzeżem. Odpływy, które odsłaniały sporą część plaży pozwalały na wycieczki u podnóży klifowych skał. Wodospady opadające z góry tworzyły nieraz kilkunastometrowe, a nawet wyższe pewnie miejscami kaskady wodne. Mając trochę szczęścia można było zaobserwować wpływające do zatoki wieloryby i orki. Innymi zwierzętami żyjącymi w okolicy były foki, często chowające się w wodach Pacyfiku przed nadchodzącymi turystami.




Ciężki czas pracy

Pod koniec czerwca rozpoczęła się praca, która trwała aż do końca sierpnia. Skończył się wolny czas. Celem tej relacji nie jest opisywanie warunków i przeżyć związanych z pracą, pozwolę sobie jednak na kilka zdań.

Praca w tutejszej przetwórni dotyczyła przetwórstwa łososi, a w drugiej połowie sierpnia także halibutów. W większości przypadków nie była ona bardzo ciężka fizycznie, jednak wykańczający był czas pracy oraz fakt że była to robota cały czas "na stojąco". W szczycie sezonu przez około 50 dni nie było ani jednego dnia wolnego, natomiast czas pracy wynosił około 16 godzin na dobę. W rzeczywistości czas pozostały na sen w moim przypadku wynosił niecałe 5 godzin dziennie. Bywały chwile dość ciężkie, chociaż trzeba powiedzieć że organizm potrafi się przystosować do różnych warunków. Tak było i w tym przypadku, ale całkowity brak swojego własnego życia dawał się już odczuć.

27 sierpnia po raz ostatni pracowałem w przetwórni. Pozostało mi dokończyć sprawy formalne i 29 sierpnia miałem odlecieć z Chignik. Teraz miał nastać zasłużony czas odpoczynku i podróży.



Powrót do cywilizacji

W ostatnich dniach sierpnia myślami byliśmy oczywiście już w samolocie. Niby nie było nam tutaj źle, ale zawsze to lepiej podróżować i zwiedzać, niż pracować. No i ciągnęło nas już w trochę bardziej cywilizowane rejony. O ile przylecieliśmy tutaj w piątkę, to na dalszą część naszej wyprawy pozostała nas czwórka. Tomek musiał wracać do kraju ze względu na swoje prywatne sprawy.

Według naszych planów, do Anchorage mieliśmy dolecieć 29 sierpnia, a 30 z rana zaplanowaliśmy wypożyczenie samochodu. Błędy naszego szefostwa sprawiły jednak, że zamiast lecieć jednym samolotem, mieliśmy polecieć trzema... i to w różnym czasie. Pierwszy odlatywał Grzesiek i to dzień przed pozostałymi, Mateusz leciał rano 29 sierpnia, a ja z Sebastianem miałem lecieć popołudniu. Nie pozostało nam nic innego, jak umówić się w Anchorage na spotkanie.

Podczas gdy Grzesiek i Mateusz byli już w Anchorage, my z Sebą dalej znajdowaliśmy się w oddalonej o około 700 km na południowy-zachód wiosce Chignik. Już parę godzin czekaliśmy z bagażami na naszą awionetkę.



W końcu dostaliśmy informację - leci. Wsiedliśmy w samochód, a oprócz nas jeszcze trzech innych podróżnych. Miała nas lecieć piątka. Po dotarciu na pas startowy, ku wielkiemu zaskoczeniu zamiast spodziewanej awionetki na parę osób, wylądował maluteńki samolot. W dodatku zapchany był mnóstwem bagaży. Pani pilot wysiadła z niego, podeszła i powiedziała że może zabrać ale tylko dwie osoby i to te szczuplejsze. Padło na nas - pozostali panowie mieli trochę tęższą budowę ciała :-)

Jak się okazało, nie był to dla nas koniec utrudnień. Niewielkie gabaryty samolotu sprawiły, że musieliśmy pozostać tutaj przez 45 minut. Ponoć byłoby zbyt niebezpiecznie, gdybyśmy wsiedli teraz na pokład. W celu rozładowania bagażu, pani pilot musiała oblecieć jeszcze dwie pobliskie miejscowości.

Po chwili żegnaliśmy wzrokiem startujący samolot. Z ziemi. A to my mieliśmy już być w powietrzu... Trójka pechowych pasażerów wróciła do Chignik. My tymczasem rozsiedliśmy się w baraku stojącym przy lotnisku. W ten sposób przyszło nam czekać prawie dwie godziny, aby doczekać się na samolot zabierający nas z tego "końca świata".



Ponownie w Anchorage

Gdy startowaliśmy z Chignik czułem że zakończył się pewien niezwykły trzymiesięczny etap w moim życiu. Patrzyłem w stronę wioski pozostającej w tyle za nami. Wiązało się z nią naprawdę dużo przeżyć. Trzeba było jednak zakończyć ten rozdział. Przed nami był inny, może krótszy, ale o ile ciekawszy...



Byliśmy już w powietrzu. Ja, Seba, pani pilot i jeszcze jeden podróżny który się wcisnął obok sterty bagaży. Co ciekawe, a wcześniej o tym nie wspomniałem, jedna z moich walizek nie zmieściła się do samolotu i miała polecieć innym, następnym kursem.

Pogoda była przeciętna, tzn. nie było zbyt pogodnie, ale także i nie padało. Mijaliśmy wierzchołki górskie lecąc dolinami potoków. Wkrótce nadlecieliśmy nad znane już nam niezliczone oczka wodne. Dowiedzieliśmy się, że czeka nas jedno międzylądowanie. Tym samym "zaliczyliśmy" miejscowość Pilot Point.

Krótkie rozładowanie samolotu, a następnie okazuje się że pasażer z przodu wysiada. Teraz mogę usiąść tuż przed sterami obok pani pilot. Upewniam się co do kierunku naszego lotu i jestem już pewien że najbliższy nasz cel to King Salmon. Za 40 minut będziemy na miejscu.

W oddali widać już asfaltowy pas startowy w King Salmon. Po prawej w oddali rysuje się pasmo Gór Aleuckich, my natomiast jesteśmy nad równiną. Tuż przed lądowaniem zauważam drugi samolot podchodzący do lądowania. Pani pilot także go obserwuje upewniając się co do jego zamiarów. Nie słyszę aby cokolwiek mówiła przez radio. Tu chyba panuje zasada kto pierwszy ten lepszy i pierwszy ląduje.



O godzinie 17.00 wychodzimy z samolotu na płytę lotniska. Od trzech miesięcy mamy pierwszy raz asfalt pod nogami. W ramach krótkiej przerwy pomiędzy przesiadkami, idziemy zwiedzić trochę King Salmon. Jak się okazuje nie ma tu jednak miejsc specjalnie godnych uwagi.

Półtorej godziny później siedzimy już w fotelach niewielkiego samolotu pasażerskiego. Za chwilę zaczniemy lot. Wzbijamy się ponad chmury. Im bliżej celu tym lepsza pogoda. Jest się z czego cieszyć, gdyż jutro z rana rozpoczynamy podróż po Alasce. Niestety w samolocie mam kiepskie miejsce i prawie nic nie widzę przez okna. Pozostaje mi przeczekać aż wylądujemy.

Około 21.00 jesteśmy już na terminalu lotniska w Anchorage. Wszystko byłoby w porządku gdyby... nie to że dotarł jedynie jeden z czterech naszych dużych bagaży. Według pani w informacji, bagaże przylecą jutro koło południa. Dziś się nie zmieściły... Eh, no trudno. Umówieni wcześniej z pozostałą dwójką w hostelu, jedziemy napić się piwka za nadchodzący wspólny wyjazd.


Przejdź do strony

1  2  3  4

Powyższe zdjęcia są chronione prawem autorskim. Publikowanie, kopiowanie, przetwarzanie lub wykorzystanie zdjęć bez wiedzy i zgody autora jest zabronione.



Serwis Górski Świat - Copyright © Bartłomiej Pedryc 2003-2014.
Wszelkie prawa zastrzeżone.