Po opuszczeniu Parku Narodowego Denali w dalszym ciągu zmierzaliśmy w kierunku północnym. Góry szybko malały za nami, okolica przechodziła w co najwyżej pagórkowatą, a miejscami nawet równinną.
Naszym najbliższym celem była miejscowość Fairbanks. Miasto to, drugie co do wielkości na Alasce, jest znane jako światowe centrum zorzy polarnej. Pomimo położenia przed kołem podbiegunowym, charakteryzuje się ponoć największą częstotliwością występowania tego zjawiska na całym świecie. Oczywiście nie tyle miasto, ile jego okolice stanowią dogodne miejsce do obserwacji. Zorza polarna widoczna jest bowiem tylko podczas bezchmurnego nieba, oraz braku występowania mocniejszego światła w pobliżu.
Osobiście mieliśmy ogromną chęć pozostania tutaj na noc, w nadziei, że uda nam się zobaczyć to niecodzienne zjawisko. Wiedzieliśmy jednak, że ze względu na bardzo daleką drogę (do popołudnia dnia następnego musieliśmy przejechać ponad 800 km) pozostanie w mieście było po prostu niemożliwe. Podążaliśmy drogami w centrum, w celu znalezienia jakiegokolwiek ciekawszego punktu, upamiętniającego nasz pobyt w tym miejscu. Niestety poszukiwania skończyły się wjazdem na drogę wylotową i wkrótce wjechaliśmy w rozległą tajgę. Fairbanks było za nami.
Było już późne popołudnie. Podczas gdy my pędziliśmy na wschód, słońce chyliło się ku zachodowi. Tereny z dzikich stały się jeszcze dziksze. Za jednym z zakrętów wyłoniła nam się typowo alaskańska rzeka. Była to Tanana River. Co w niej takiego niezwykłego? Trudno na takie pytanie odpowiedzieć. To po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy. Ta niezwykłość jest mocno wyczuwalna.

Zatrzymaliśmy samochód. We czwórkę udaliśmy się zrobić zdjęcia sporej rzeki w kolorach pomarańczowych o zachodzie słońca. W oddali na południowym-wschodzie widniało odległe pasmo Alaska Range przez które mieliśmy niebawem przejechać. Pomimo gwarantowanych niesamowitych widoków, musieliśmy się zdecydować na nocną jazdę w tamtym regionie. Innego wyjścia nie było...
Po kolejnych godzinach jazdy dotarliśmy do Delta Junction. Skorzystaliśmy z tutejszego bankomatu, zatankowaliśmy i zakupiliśmy piwko. A nuż się przyda zanim pójdziemy spać.
W Delta Junction skręciliśmy na południe. Było już całkiem ciemno. Na najbliższym 200-kilometrowym odcinku znajdowała się jedna malutka miejscowość, składająca się z kilku domów.
Górskie i kręte drogi sprawiały mi przyjemność w pokonywaniu ich za kierownicą naszego samochodu. Podczas dwugodzinnej jazdy spotkaliśmy może jeden samochód z naprzeciwka. To właśnie te pustki dawały poczucie niesamowitej wolności dla każdego odwiedzającego Alaskę. To było kluczem do tej niezwykłości której się tutaj doznawało.
Było już po północy, kiedy to zatrzymałem się w zatoczce przy drodze aby przespać się parę godzin. W planach było jeszcze wypicie piwa, chociaż ja byłem bardzo mocno zmęczony. Pierwszy wysiadł z samochodu Mateusz. Po kilku chwilach głośno zaczął nas wołać do siebie. Wysiedliśmy...
Niebo co chwila było rozświetlane zielonymi smugami. Pojawiały się one w jednym miejscu, znikały w innym. Raz przybierały na intensywności, po chwili przygasały. Przeróżne kształty zielonych obszarów na niebie przykuwały nasz wzrok. Nie mieliśmy najmniejszej wątpliwości. Byliśmy właśnie świadkami zorzy polarnej...
Po uzmysłowieniu sobie tego faktu, wsiedliśmy w samochód, aby znaleźć jak najlepsze miejsce do obserwacji tego zjawiska. Próbowaliśmy w kilku. Jak się okazało, najlepszym było nasze pierwsze. Nasza zatoka w której zatrzymałem się, abyśmy się przespali.

Oczywiście zaistniała sytuacja spędziła nam sen z powiek. Piwa otworzyliśmy z wielką chęcią i napiliśmy się za kolejną niezwykłą noc na Alasce. Później usiadłem w środku samochodu. Starałem się zasnąć, chociaż gdy otwierałem oczy cały czas miałem przed sobą zielone blaski na niebie. Pomimo zmęczenia, obserwowałem ten spektakl świetlny jeszcze przez długą chwilę. Wkrótce trzeba było niestety zamknąć oczy. Następnego dnia czekało nas także sporo wrażeń.
Po krótkiej dla nas nocy, ubarwionej niezwykłymi wrażeniami wizualnymi podczas spektaklu zorzy polarnej, wstałem o samym świcie aby kontynuować jazdę. Jak się okazało czekało nas spore utrudnienie. Wszechobecna mgła przysłaniała drogę sprawiając, że podczas jazdy trzeba było jej się dobrze naszukać przed maską samochodu. Nie wiem ile ujechaliśmy w takich warunkach. Pewnie odległościowo nie był to duży odcinek drogi. Nagle zaczęła się przerzedzać i ujrzeliśmy niebo.
Pogoda nie była jednak obiecująca. Spora warstwa chmur znajdowała się nad nami, zwiastując prawdopodobne opadu deszczu. Dojechaliśmy do miejscowości Glennallen. Głód dawał się nam solidnie we znaki. W związku z tym zatrzymaliśmy się przy tutejszym lokalu gastronomicznym.
Jajecznica i herbata pozwoliły przebudzić się nam trochę. To był nasz ostatni dzień na Alasce. Nie chcieliśmy wracać bezpośrednio do Anchorage, więc o poradę zapytaliśmy właściciela restauracji. Padło na miejscowość Chitina leżącą w kierunku południowo-wschodnim od naszego obecnego położenia.
Jazda mijała dość szybko. Mały ruch, co jest standardem na zdecydowanej większości alaskańskich dróg, pozwalał bez przeszkód posuwać się do przodu. Widoki były mocno ograniczone. Wierzchołki były raczej w chmurach, choć chwilami niezwykłe kompozycje gór wychylających się spod szarej kołdry dawały ciekawe efekty.
Trzech moich współtowarzyszy podróży większość czasu spędziła na drzemce w samochodzie. W rzeczywistości wiele ciekawego za szybą się nie działo. Dziś niestety pogoda nie dawała nam szans na zobaczenie piękna tutejszych okolic.
Dojeżdżaliśmy do Chitiny. Przed nami był jeszcze długi podjazd, po którym zaczęliśmy się zagłębiać pomiędzy zbocza i ściany znajdującego się tutaj kanionu. Malownicze jeziora pełniły rolę luster dla znajdujących się powyżej ścian skalnych. Okolica wydawała się być niemal wymarłą.
Po przekroczeniu granic niewielkiego miasteczka niewiele się zmieniło. Jedynie przejeżdżające w dłuższym okresie czasu dwa samochody świadczyły, że nie jesteśmy tu całkiem sami. Zatrzymaliśmy się na parkingu w centrum wioski. Tuż za nim kończył się asfalt. Dalszej drogi strzegły wrota skalne w postaci dwóch pionowych skał. Była to brama do Parku Narodowego Gór Wrangella i Świętego Eliasza.
Park Narodowy Gór Wrangella i Świętego Eliasza jest największym parkiem narodowym Stanów Zjednoczonych. Oprócz olbrzymiej powierzchni jaką zajmuje (ponad 53 000 km2), wyróżnia się wysokimi szczytami przekraczającymi 5000 m npm. Najwyższym jest Mount Saint Elias (5489 m npm).
Cały opisywany rejon charakteryzuje się bardzo niskim ruchem turystycznym. Jest to związane z ciężkim dojazdem, a także trudnymi warunkami klimatycznymi tutaj panującymi. Drogą można dojechać tutaj od strony miejscowości Chitina, od której poprowadzona jest jedynie kręta, szutrowa droga do dwóch innych miejscowości McCarthy oraz Kennicott. Obydwie ostatnie powstały w okresie wydobycia potężnego złoża miedzi. Po jego wyeksploatowaniu, większość mieszkańców opuściła te rejony, przyczyniając się do obecnego wyglądu wiosek wyglądających niczym wymarłe i opuszczone.
Posiadając niewiele czasu, zdecydowaliśmy się choć na chwilę wjechać na teren wspominanego parku narodowego. Po przekroczeniu jego granicy, ukazała nam się potężna Copper River. Ciemne, granatowe chmury spowijały to wszystko co chcieliśmy poza nią zobaczyć. Niestety Góry Wrangla musiały poczekać na inny raz.
Niewątpliwie jest to region warty zobaczenia. Dla tych którzy odważają się zapuścić w te strony, dostępne są loty niewielkimi awionetkami z możliwością lądowania na pasach startowych położonych w sercu tych wysokich gór. Przejazd samochodem do McCarthy i Kennicott jest oczywiście również godną polecenia alternatywą, trzeba być jednak przygotowanym na niewygodną i długą podróż.

Rozpoczęliśmy powrót do oddalonego o niecałe 400 kilometrów Anchorage. Tej nocy odlatywaliśmy do odległego stanu Colorado. Żegnaliśmy się powoli z Alaską, ale jeszcze nie teraz. Przed nami wciąż czekało ponad 300 km alaskańskiej drogi.
Po powrocie do Glennallen, podążyliśmy na zachód drogą zwaną Glenn Highway. Niebo trochę zaczęło się rozpogadzać, a z każdą chwilą byliśmy bliżej przejazdu przez bardzo malownicze Chugach Mountains. Ruch na drodze zwiększył się trochę w porównaniu z przebytymi niedawno odcinkami.
Największą atrakcją na wspomnianej trasie miał być widok na pobliski jęzor lodowcowy. Wypatrywaliśmy go uparcie, aż w końcu zabłyszczał w słońcu. Najpierw w oddali, później bliżej, aż ostatecznie znaleźliśmy się w bezpośredniej niedalekiej od niego odległości.
Liczne zatoki i punkty widokowe na trasie ułatwiały czerpanie przyjemności z podróżowania właśnie tą trasą. Szkoda tylko że nie było czasu na górski trekking...
Z każdą serpentyną zbliżaliśmy się do pierwszego większego miejskiego ośrodka jakim było Palmer. Ilość samochodów zwiększała się z każdą chwilą. Niebawem pojawiły się dodatkowe pasy ruchu i znaleźliśmy się na autostradzie. Dzika część Alaski pozostała w tyle.
Popołudniu przekroczyliśmy granicę Anchorage. Postanowiliśmy odwiedzić jeszcze tutejsze centra handlowe. Kupiliśmy trochę pamiątek z Alaski i trochę innych przydatnych rzeczy. Na lotnisku odebraliśmy zaginione bagaże moje i Sebastiana. Po podjechaniu na ustronny parking przepakowaliśmy się, aby być gotowym do lotu.
Na około cztery godziny przed odlotem, trafiliśmy do wypożyczalni aby zwrócić nasz samochód. Trochę szkoda było. Fajnie się prowadził i sporo dzięki niemu zobaczyliśmy. Niemniej wiedzieliśmy, że za dwa dni pożyczamy kolejny i rozpoczynamy dalszą część naszej podróży. Tym razem w stanie Colorado.
Pozostało oczekiwanie na terminalu lotniczym na nasz samolot. Oddaliśmy bagaże, czekaliśmy na odprawę osobistą. Pięć minut po północy miał startować nasz samolot do Denver. Gdy nadszedł odpowiedni czas, podeszliśmy do bramek kontroli osobistej. W dosłownie chwilę zrobiła się dość długa kolejka. Seba przeszedł bez problemu, ja także. W bagażu podręcznym Grześka i Mateusza znalazły się niedozwolone do przewozu kosmetyki. Cofnęli ich na koniec kolejki. Musieli się pozbyć tych rzeczy.
Mijały cenne minuty przed odlotem a my wciąż nie byliśmy w komplecie. Kolejka przesuwała się bardzo wolno. Po chwili dostaliśmy informację. Wejście na pokład naszego samolotu zostało zamknięte. W pierwszej chwili mocno zdenerwowani, podeszliśmy do punktu obsługi klienta Alaska Airlines. Kilka telefonów i okazało się, że za darmo przebukują nam bilet na najbliższy możliwy lot. Niby wszystko w porządku, tylko że... nasze bagaże były teraz w powietrzu i leciały sobie bez opieki do Denver.

Bezpośredniego połączenia w najbliższym czasie nie było. Dostaliśmy za to dwa bilety lotnicze. Pierwszy do Portland, a drugi po przesiadce już do Denver. Będziemy jakieś 4 godziny później niż nasze bagaże.
Około 1:30 w nocy wystartowaliśmy z Anchorage. Mimo nieprzewidzianych okoliczności byliśmy zadowoleni z naszej podróży i wrażeń. Pod nami w dole zostawał być może najbardziej niezwykły przyrodniczo stan w USA. Dziki i nieprzystępny. Stan, który był naszym domem na 3 długie miesiące. Obecnie lecieliśmy 2500 mil do Colorado. Tam czekały na nas kolejne niezwykłe przeżycia.
Przejdź do strony
1 2 3 4
Kontynuacją relacji "Alaska 2007" jest relacja:
Powyższe zdjęcia są chronione prawem autorskim. Publikowanie, kopiowanie, przetwarzanie lub wykorzystanie zdjęć bez wiedzy i zgody autora jest zabronione.