------------------------------------
Ostatnia aktualizacja: 27.03.2011
Najlepsze górskie strony
|
 | Dzień 1. - czyli na wstępie u Królowej |
Karkonosze zwane też Górami Olbrzymimi stały się celem mojego lutowego urlopu. Pomimo wielu przebytych górskich szlaków to pasmo ciągle tkwiło w mojej głowie jako pewnie najciekawsze z tych jeszcze nieodwiedzonych na terenie naszego kraju. Zarówno dwa lata temu i jak przed rokiem ciągle coś stawało mi na drodze aby się tam pojawić. 9 lutego 2011 po raz pierwszy ujrzałem je na żywo.
Był to początek 5-dniowej wędrówki oscylującej wokół ich głównego grzbietu. Wędrówki którą z perspektywy czasu naprawdę warto było odbyć, aby choć w części poznać góry o całkowicie odmiennym charakterze niż wszelkie inne pasma zarówno w Polsce jak i w ogóle w tej części Europy.
Wybrałem się tam razem z kolegą Wojtkiem, dla którego również było to pierwsze spotkanie z Karkonoszami. Nie bez powodu terminem wybranym przez nas był okres zimowy. Moje przeświadczenie zarówno przed wyjazdem jak też i po nim było jedno. Trzeba tam pojechać zimą. Po pierwsze bez tłumów. Po drugie rozległe połacie w bieli z ośnieżonymi drzewami, zmrożonymi i powyginanymi od wiatru kosówkami, to było to czym bezkonkurencyjnie ten rejon zimą wygrywał atrakcyjnością w naszym rozumieniu z pozostałymi porami roku.
***
Po odbiciu z autostrady biegnącej w stronę Zgorzelca, teren powoli zaczął się podnosić i fałdować. Równiny przekształciły się w rosnące z każdą chwilą pagórki. Proste odcinki drogi zaczęły się wić górskimi stokami. Wkrótce niziny we wstecznym lusterku stały się historią. Ciągle jednak brakowało mi czegoś... Śniegu. Toż to wyjazd stricte zimowy, a wszystko co dookoła miało kolory od szarego przez brązowy do zgniłozielonego. Aż do czasu kiedy na horyzoncie pojawiły się. Karkonosze. Jedyne w okolicy lśniące bielą w okołopołudniowym słońcu. Na twarzy od razu pojawił się uśmiech. Teraz wystarczyło już zajechać na miejsce, zostawić samochód i zagłębić się w tę mroźną i górską krainę.
Karpacz przywitał nas małym problemem. Trzeba było pozostawić gdzieś samochód i to na pewno nie bezpańsko przy drodze. W pierwszym hotelu powiedzieli wprost, że nas nie chcą. Podjechałem pod kolejny, spory i z dość pustym parkingiem. Pani na recepcji z uśmiechem wysłuchała mojego pytania. Odpowiedź miała mnie chyba zbić z nóg, ale w sumie to się roześmiałem. 50 zł/noc usłyszałem :-)
W hotelach zatem nie było czego szukać. Pojechaliśmy pół kilometra dalej. Parking przy niewielkiej agroturystyce wydał mi się odpowiednim miejscem. Pan gospodarz nieśmiało się określił 5 zł/noc. Bez wahania się zgodziliśmy...
Przyszedł czas ruszyć w drogę. Teraz już na piechotę, z plecakiem oraz z niewątpliwą nutką ciekawości na to co nas czeka. Tak też zagłębiliśmy się w pustą Dolinę Sowią. Jak wspomniałem wcześniej, zima tej zimy była mało zimowa.
Trochę uleżałego śniegu, śliskiego, twardego, mocno zmrożonego nie dodawało uroku wędrówce. Wręcz przeciwnie. Utrudniało poruszanie się, a kroki trzeba było uważnie stawiać. Jeden w jeden. Niemniej zdobywaliśmy powoli wysokość, aż w połowie doliny przyszło nam zrobić pierwszy postój. Przy małym procentowym co nieco, wznieśliśmy symboliczny toast za grzbiet Karkonoszy.
Pierwsze zakosy, śniegu w zacienionych miejscach już więcej i jesteśmy. Jakoś szybko poszło. Jesteśmy na grzbiecie w siodle Sowiej Przełęczy. Na razie muszę przyznać byłem trochę rozczarowany. Nie urzekło mnie to miejsce. Wiedziałem jednak, że warunki - nazwijmy to mało śnieżne - nie sprzyjały we właściwym odbieraniu piękna okolicy.
Udaliśmy się na Skalny Stół. Pierwszy szczyt, czy też właściwie jeden z wierzchołków rozpoczynającego się tutaj Kowarskiego Grzbietu stał się faktem. Ciągle przed nami była ta niepewność, czy też ciekawość. Ciągle też oczekiwałem czegoś więcej od Karkonoszy. Zauroczenia nie było, trochę zatęskniłem nawet za górami typu Beskidy czy Tatry.
Słońce od pewnego czasu obniżało się już na niebie, a po głowie chodziło spędzenie jego zachodu na Śnieżce. Po powrocie na Sowią Przełęcz, rozpoczęliśmy kolejne podejście. Tym razem sporo dłuższe i bardziej śnieżne. Ludzi jak na lekarstwo. Śnieżkę zdobyliśmy na około 20-30 minut przed zachodem. Tutaj też radykalnie zaczął zmieniać się mój punkt widzenia na to górskie pasmo. Z rozczarowania, przeszedłem przez zaciekawienie w swego rodzaju fascynację. A ta w następnych dniach wzrastała, aby w końcu przy odjeździe wzbudzić żal z odjazdu, wywołać świetne wspomnienia, przywołać przed oczyma obrazy niezwykłych chwil spędzonych na karkonoskim grzbiecie. Tutaj więc zacząłem żyć Karkonoszami.
Pogoda nam wyraźnie sprzyjała. Słońce zachodziło oświetlając pomarańczowymi promieniami tę białą po horyzont okolicę. Czułem też wreszcie powiew zimy. Tak. Teraz już wiem. Warto było tutaj przyjechać. Tuż przed zejściem na stronę Śląskiego Domu ubieramy raki. Są zdecydowanie pomocne przy zejściu.
Śląski Dom wita nas kilkoma niespodziankami. Niektóre są nawet szokujące. Przy opłacaniu noclegu dowiadujemy się, że jakaś świrnięta baba ma być naszą sąsiadką. Drzwi w drzwi. Mamy się nie zdziwić jak w nocy zacznie przywoływać głośno szatana...
No nic, noc to noc, a wieczór to wieczór. Czyli czas coś zjeść
Zamawiam kaszę z gulaszem. Tak naprawdę to jednak dostałem pieprz z kaszą i gulaszem. Nie przesadzę jak powiem, że wyciągnąłem z tego wykwintnego dania całą torebkę niezmielonego pieprzu. Na delikatną sugestię tego faktu w bufecie, dostałem odpowiedź, że szef kuchni najwyraźniej eksperymentował...
Nadeszła noc. Wspomniana baba faktycznie zaczęła krzyczeć. Co prawda szatana się nie dosłuchałem ale wiązanki z niemal wyłącznym użyciem słów powszechnie uznanych za wulgarne nie brakowało. To był niezapomniany nocleg...
Powyższe zdjęcia są chronione prawem autorskim. Ich publikowanie, kopiowanie, przetwarzanie oraz wykorzystanie bez wiedzy i zgody autora jest zabronione.
|