Pierwszy przystanek postanowiłem zrobić sobie w Schronisku Zamkowskiego. Samo schronisko nie leży co prawda dokładnie przy szlaku Tatrzańskiej Magistrali, ale wystarczy odbić od niej o 2 minuty drogi by znaleźć się tuż przed budynkiem. Herbata, śniadanie i ruszam w dalszą drogę. Aż do Hrebienoka droga pokrywa mi się z wczorajszą trasą, tam jednak idę dalej za znakami czerwonymi, które tutaj skręcają ostro w prawo. Po około 20-30 minutach marszu dochodzę wreszcie do rozstaju w lesie, od którego to odbija właściwy niebieski szlak prowadzący na Sławkowski Szczyt. Na tabliczce widnieje czas 4h 15min do wejścia na wierzchołek - strasznie długo, myślę sobie (na mapie miałem troszkę mniej). Jak się później okazało dokładnie tyle przyszło mi jednak mierzyć się z tym szlakiem.
Początek szlaku biegnie przez las, jednak ścieżka pnie się dość mocno do góry co sprawia, że wkrótce wychodzi się ponad górną granicę lasu. Właśnie na tym etapie drogi dochodzę do platformy widokowej zawieszonej na skalnej półce nad przepaścią Doliny Staroleśnej. Otwiera się tutaj niesamowity widok na najbliższą okolicę oraz szczyty przekraczające 2600 m - Łomnicę oraz Durny Szczyt. Od teraz idę szlakiem ale już w okolicach grzbietu. Zakosy biegnące po zboczu raz po raz dobiegają do grzbietu skąd ponownie możemy podziwiać otoczenie Doliny Staroleśnej i Małej Zimnej Wody. Podejście jest dość łatwe choć męczące - szczególnie jak patrzę na innych ludzi z których każdy ma mniejszy plecak od mojego. Tak to już niestety jest jak się chodzi od schroniska do schroniska. Cały bagaż trzeba taskać ze sobą na plecach. Podejście pośród kosodrzewiny kończy się mniej więcej z chwilą gdy osiągam grań i ukazuje mi się wierzchołek Sławkowskiego Szczytu. O ile jednak jest to miły widok dla oka, o tyle tym bardziej nieprzyjemny dla ducha. Wierzchołek leży w znacznej odległości stąd i około 550 metrów powyżej mnie - myśl o tym ile jeszcze drogi pozostało nie jest miła. Z tego co słyszę dookoła mnie, a turystów jest sporo, wiele osób chce po prostu w tym miejscu zawrócić. Mi jednak taka myśl nie przychodzi do głowy i ruszam w dalszą drogę - pogoda jest wyśmienita. Parę pierwszych metrów pokonuje się tutaj nad przepaścią ale ścieżka jest dość szeroka przez co nie można mówić o trudnościach bądź niebezpieczeństwie. Chwilkę później odbija ona na południowe zbocza i przez długi czas wiedzie ścieżką ułożoną z kamieni i głazów. To co jest charakterystyczne dla szlaku na Sławkowski Szczyt to to, że na całej długości szlak pnie się ostro pod górę. Nie ma prawie żadnych płaskich odcinków. Pod tym względem jest on trochę podobny do szlaku na Krywań (2495 m).
Im wyżej tym szlak coraz bardziej przechodzi w ścieżkę po rumowiskach skalnych, a wreszcie w okolicy wierzchołka Królewskiego Nosa (2273 m) rumowiska ustępują ścieżce na której trzeba uważać na wyjeżdżający spod nóg piach i żwir. Wierzchołek niby zbliża się coraz bardziej ale ciągle pozostaje dość odległym. Coraz więcej też jest osób schodzących niż wchodzących ze względu na dość późną godzinę. Za mną wchodzi jeszcze jedynie parę osób z tego co widzę. Około godziny 14.00 osiągam ponownie grań, jestem już prawie na samej górze. Do wierzchołka pozostaje przejść około 5 minut. Godzina 14.10 - Sławkowski Szczyt zdobyty! Jestem na 2452 m. Widoczność jest fenomenalna, a muszę powiedzieć że krajobraz stąd mało ma sobie równych. Widać stąd wszystkie najwyższe szczyty Tatr. Co prawda wielu ludzi dokonało dziś tego co ja, więc nie można sobie wmawiać że się dokonało czegoś niesamowitego, ale naprawdę jestem zadowolony. Na wierzchołku pozostaję około 20 minut i rozpoczynam zejście. Na początku schodzę bardzo uważnie, bo jest gdzie się poślizgnąć na sypkim żwirze i piachu, a z utrzymaniem równowagi przy takim dodatkowym obciążeniu jest dużo gorzej niż normalnie. Jako że droga powrotna odbywa się dokładnie tym samym szlakiem nie ma sensu abym ponownie go opisywał. Kiedy dochodzę do pasma kosodrzewiny jest już późne popołudnie i mimo dużego zmęczenia staram się nie zatrzymywać - nie ma czasu. Chcę dziś dojść do Śląskiego Domu w Dolinie Wielickiej, a to jeszcze kawał drogi stąd. Mijam ostatni punkt widokowy i wchodzę w las. Na dole przy rozstaju jestem około godziny 18.00.
Odtąd czeka mnie jeszcze według drogowskazu 1.45 h marszu. Niestety tutaj zawiodła trochę moja znajomość Tatr, gdyż wydawało mi się że ten odcinek powinien biec w miarę po prostej bądź nieznacznie wznosić się do góry. Jak teraz spojrzałem na mapie na to nieznacznie, to okazało się że wynosi ono 400 metrów w górę. No cóż nie ma wyjścia trzeba iść. Bardzo zmęczonym krokiem zmierzam powoli ku Dolinie Wielickiej, najpierw jednak znowu pokonuję podejście przez las aby wyjść ponad jego górną granicę. Gdy ją przekraczam słońce przybiera już czerwone kolory zachodu, natomiast do schroniska a właściwie hotelu bo takim jest Śląski Dom, pozostało jeszcze dalej sporo drogi. Dochodzę wreszcie do Sławkowskich Stawków - tutaj kończy się podejście, przyspieszam kroku ale jestem bardzo wyczerpany. Mijają kolejne minuty, jest coraz ciemniej, oczy z coraz większym wysiłkiem odnajdują drogę w ciemności. Wyciągam latarkę - teraz dużo lepiej. Mijam kolejny zakręt, odsłania się budynek Śląskiego Domu, ale jeszcze kawałek drogi do niego. Pod sam koniec drogi na szlaku trzeba pokonać niewielkie skały, z powodu zmęczenia mam trudności. Najchętniej usiadłbym albo położyłbym się na każdej z nich. Wiem jednak że już niedaleko. Zastanawiam się tylko co jutro - nic poważnego jutro nie przejdę. Muszę sobie zrobić dzień odpoczynku. Na szczęście jutro mam się spotkać ze znajomym kolegą - Tomkiem. Jesteśmy umówieni w Tatrzańskiej Łomnicy. Myśli moje jednak cały czas biegną ku odpoczynkowi. Wreszcie jest, budynek wyłonił się po raz kolejny przede mną tym razem już blisko. Minutę później wychodzę po schodach i otwieram drzwi. Tak więc dotarłem. Pytam się od razu portierki o nocleg - cena 675 SK pokój turystyczny. Strasznie drogo, ale mi jest wszystko jedno, byleby się położyć, przespać, odpocząć. Jak się dowiaduję cena obejmuje kolację, ale jak chce zdążyć to muszę iść od razu do jadalni. Tak więc droga do pokoju mi się wydłuża, ale teraz to już odpoczynek. Kolacja niczym jak obiad (zupa + drugie danie) smakuje mi rewelacyjnie. Zaraz po niej udaję się wreszcie do swojego pokoju w którym jestem sam. Na widok łóżka uśmiech znowu powraca na moją twarz. Nie pamiętam kiedy tak byłem zmęczony wędrówką po górach - jeśli w ogóle kiedykolwiek byłem aż tak zmęczony. W sumie wyszło mnie 13 godzin marszu z około 15-kilogramowym plecakiem. Padam na łóżko i zasypiam...
Rano budzę się już około godziny 7.30. Z jednej strony to wcześnie jak na taki wysiłek jaki pokonałem wczoraj, z drugiej już dość późno jeśli patrzeć od strony godziny wyjścia na szlak. Wstając z łóżka sprawdzam delikatnie czy w ogóle jestem w stanie chodzić. Wbrew obawom nie jest nawet tak źle. Cieszę się jednak, że dziś spotykam się z Tomkiem i że czeka mnie luźniejszy dzień. Przyda się trochę odpoczynku. Dla lepszego rozruszania się po śniadaniu idę okrążyć Wielicki Staw - aparat oczywiście zabieram ze sobą. Warto jeszcze wspomnieć, że pogoda jest w dalszym ciągu rewelacyjna. Otaczające Granaty Wielickie i Masyw Gierlachu mają tutaj swój charakter. Jedynie budynek hotelu jest tak nie bardzo wkomponowany w charakter okolicy.
Po powrocie do pokoju pakuję się już ostatecznie i wychodzę. Dzień nie szykuje mi się długi. Pierwszy etap to zejście do Tatrzańskiej Polanki. Z racji tego że mam sporo czasu schodzę wolno chociaż bez postojów. Na ostatnim etapie odsłaniają mi się znowu wiatrołomy z czasów ostatniej wichury - przygnębiający widok. Gdy dochodzę już w pobliże stacji widzę, że właśnie odjeżdża elektriczka. Na następną muszę czekać około godziny.
Podróż do Tatrzańskiej Łomnicy mimo że trochę mi zajęła upłynęła dość spokojnie. W każdym razie około godziny 14.30 spotkaliśmy się bez problemów z Tomkiem na dworcu. Ponieważ i tak nie mieliśmy ambitnych planów na dzisiejszy dzień, usiedliśmy tutaj napić się piwa, poopowiadać co tam słychać no i ogólnie "chlupnąć" za naszą dalszą wędrówkę.
Następnie udajemy się na zielony szlak w stronę Łomnickiego Stawu. Droga mija dość szybko, a po drodze spotykamy jedynie ludzi idących w dół. Ponieważ nie chcieliśmy nocować na dole, postanowiliśmy przespać się znowu nad Łomnickim Stawem, nawet gdyby znowu miałby być to nocleg tylko na podłodze. Niestety Łomnica (2634 m), Widły (2522 m) oraz Kieżmarski (2556 m) są schowane w chmurach. Ogólnie wieczór spędziliśmy na odpoczynku i rozmowach. Zapraszam na dalszy ciąg relacji z wyprawy (dzień V).
