Jeśli nie czytałeś, zobacz najpierw...
![]() | "O wschodzie i zachodzie z Królową" |
Relacja
Przełęcz Krowiarki była dla nas pewnym istotnym przełomem podczas obecnej wyprawy. To właśnie w tym miejscu siedząc w poniedziałkowy poranek, żegnaliśmy myślami, a także i w rzeczywistości masyw Babiej Góry. Królowa Beskidów w ciągu ostatnich kilkunastu godzin pokazała nam wręcz nierealne do zaprezentowania krajobrazy. Udowodniła, że wraz ze sprzymierzoną sobie naturą, może z człowiekiem postępować według swoich aktualnych zachcianek, czasem to zasłaniając możliwe do zobaczenia z jej stoków pejzaże, innym razem poprzez deszcz lub zadymkę śnieżną ostrzegając przed próbą jej zdobycia, jeszcze kiedy indziej jakby z dobroci pozwalając na proste wejście na sam szczyt, a nam... nam pozwoliła na oglądnięcie kwintesencji tego co górska przyroda ma najniezwyklejszego do zaoferowania. Spektakl zachodzącego słońca odcinający się na bieli śniegu i skłębionej szarzyźnie chmur z panoramą dookoła, gdzie rozczerwienione niebo rysowało gdzieniegdzie na swoich dalekich krańcach przeróżne wierzchołki o finezyjnych kształtach.
To był obraz zapamiętany z wczoraj. Obraz jednak tak wyraźny i tak emocjonalnie przenoszący nas co chwilę w tamto magiczne czas i miejsce, że ciągle nim zafascynowani myśleliśmy o nim wygrzewając się w słońcu. Właśnie tak niezwykle zaczął się nasz wyjazd. Tak, zaczął. Bo przecież minęła dopiero jedna doba od momentu kiedy weszliśmy na szlak. Przed nami było natomiast w dalszym ciągu sporo kilometrów do przebycia, i choć były one niżej położone niż te dotychczas, to wcale nie umniejszało to chęci z ich przemierzenia, przecież to są góry, spotkanie z zimową przyrodą, spokój i zmierzenie się z samym sobą. Dodatkowo całej naszej czwórce czas spędzało się razem bardzo miło, więc nie pozostawało nic innego jak cieszyć się trwającą chwilą i kontynuować naszą wędrówkę.
Rozleniwieni, podnieśliśmy się aby założyć z powrotem nasze plecaki i udaliśmy się na drugą stronę drogi asfaltowej, aby tam wkroczyć ponownie w las, rozpocząć nowe podejście oraz powitać rozległe pasmo Policy. Godzina była już około południowa, całkiem mocno operujące słońce oraz brak wiatru pozwoliły na zdjęcie kurtek i pomimo trwającego w najlepsze miesiąca lutego, niczym na wiosnę albo na jesieni kontynuowaliśmy naszą wędrówkę, najpierw pokonując dwa wzniesienia, a później sporym odcinkiem w miarę prostej ścieżki znaleźliśmy się ostatecznie pod decydującym podejściem pod Halę Śmietanową. Tutaj zrobiło się trochę stromiej, puls ponownie zaczął przyspieszać, a ja z wyczekiwaniem zacząłem spoglądać w stronę przerzedzającego się lasu, skąd chciałem ponownie ujrzeć Królową Beskidów, tym razem widzianą już z pewnej odległości.
Kiedy tam dotarliśmy, oczywiście zrzuciliśmy plecaki i pomimo chęci odpoczynku udaliśmy się porobić fotografie Diablakowi oraz innym okolicznym wierzchołkom wiedząc, że od teraz będziemy się już systematycznie oddalać, a przecież warto uwiecznić miejsce dla nas tak sentymentalne. Po krótkiej sesji zdjęciowej nastąpił wspomniany wcześniej odpoczynek, jednak wyobraźnia podsuwająca nam na myśl schabowego na Hali Krupowej popędziła nas mocno i już niedługo byliśmy z powrotem w drodze, gdzie bardzo szybkim marszem kierowaliśmy się ku widzianemu w wyobraźni schabowemu :-)
Jedyny postój na tym odcinku zafundowaliśmy sobie na zboczach pod wierzchołkiem Policy, skąd rozpościerał się szeroki widok na łańcuch tatrzańskich szczytów, a dodatkowo otrzymałem właśnie telefon od Pabla, który razem z Majką zdobywali w tej chwili Zadni Kościelec. Stojąc tak naprzeciw siebie mogliśmy sobie pomachać, nasz głód jednak z powrotem nas przegonił, a stąd już przecież dosłownie chwila aby dostać się na Halę Krupową. W niecałe pół godziny później dotarliśmy do długo wyczekiwanego przez nas budynku schroniska. Zaraz po przekroczeniu jego progu udaliśmy się na jadalnię. Ponieważ było popołudniu postanowiliśmy wyjść jeszcze na zachód słońca, co prawda stąd niewidoczny ze względu na zasłaniający go las, jednak drugi dzień z rzędu mogliśmy podziwiać Tatry w różowo-czerwonej szacie, tym razem z trochę innej perspektywy, będąc znacznie bliżej Tatr Wysokich. Tak więc z pewnością było warto. Wieczór spędziliśmy w schronisku, gdzie naturalnie było miło, kończąc w ten sposób dzień który także można zaliczyć do udanych i tych spędzonych w górskim świecie.
Wtorek, czyli nasz trzeci dzień podczas obecnej wyprawy rozpoczął się od małego pożegnania. Ja z Łukaszem udałem się na wschód za znakami czerwonymi, natomiast Gosia z Krzyśkiem schodzili już dzisiaj z gór wracając przez Mosorny Groń do Zawoi. Kiedy już się rozdzieliśmy zaświtała nam myśl z Łukaszem, że zwlekając z czasem wyjścia chyba trochę przesadziliśmy. Nasze dalsze plany opierały się o przejazd pociągiem na trasie Osielec - Pyzówka, a żeby je wykonać musieliśmy zdążyć na godzinę 13.20 na dół. Nasze szybkie obliczenia co prawda dawały szansę na zrealizowanie tego planu, ale nawet niewielkie opóźnienie w wędrówce je przekreślało. Tak więc żwawo, szybkim krokiem przemieszczaliśmy się w stronę wybranej wcześniej na mapie stacji PKP i po około godzinie zauważyliśmy, że idzie nam całkiem nieźle, nawet nadrabiając trochę czasu.
Zachęceni tym faktem zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, nie wiedząc że już niedługo zaczną się problemy. W parę minut po wznowieniu wędrówki usłyszeliśmy dźwięk cywilizacji, a mianowicie piły motorowej i od teraz ścieżka naszego szlaku zaczęła się pokrywać z trasą zwożonego przez ciągniki drzewa, które to zrobiły na niej prawdziwą ślizgawkę. Pierwszy upadek zaliczył Łukasz, ale i ja niedługo musiałem czekać na ten swój moment i kiedy po paru takich zdarzeniach zaczęliśmy się zastanawiać co dalej robić, zorientowaliśmy się że nadrobiony czas zmitrężyliśmy właśnie na tym odcinku. Rozpoczęła się walka ze szlakiem, chwilami staraliśmy się obejść go śniegiem po bokach, jednak gęste chaszcze, zwalone drzewa skutecznie to uniemożliwiały, natomiast ścieżka tam gdzie była choć trochę pochylona tak naprawdę nadawała się do przejścia jedynie w rakach. Ostatecznie po kilkudziesięciu minutach udało nam się minąć ten nieprzyjemny fragment trasy i już na pełnej szybkości kontynuowaliśmy zejście za znakami zielonymi.
Niestety tu z kolei w bliżej niewiadomym nam miejscu rozminęliśmy się z nimi i po krótkim namyśle nad mapą po prostu kontynuowaliśmy zejście, zastanawiając się jednak czy nasz pociąg nie odjedzie nam parę minut przed naszym przyjściem. W Osielcu znaleźliśmy się o 13.10, udaliśmy się szybko do kas biletowych, a następnie na peron gdzie po dosłownie 5 minutach przyjechał pociąg... a więc zdążyliśmy. I całe szczęście. Kolejny mieliśmy dopiero około godziny 17.00.
Godzinę później znaleźliśmy się na stacji w Pyzówce. Jej budynek położony w niewielkiej miejscowości, a dodatkowo na jej uboczu był całkowicie opustoszały. Poczuliśmy też wyraźnie, że zmieniliśmy okolicę, Beskid Żywiecki pozostał za nami, natomiast przed nami rozpościerały się Gorce. Najpierw krótkie podejście drogą do Klikuszowej, tam zakupy, przecięcie słynnej Zakopianki i po godzinie 15.00 rozpoczęliśmy podążać za znakami czarnymi w stronę Turbacza. Naturalnie byliśmy nastawieni na nocną wędrówkę tam na górze, ale pomimo tego chcieliśmy jak najwięcej trasy pokonać za dnia.
Po wejściu w las, przyzwyczajeni do szybkiego dzisiaj tempa marszu zaczęliśmy szybko zdobywać wysokość, znowu opuszczaliśmy cywilizację zagłębiając się między drzewa porastające gorczańskie wzniesienia. Słońce już ewidentnie chyliło się ku zachodowi, Tatry na południu kolejny już dzień z rzędu zaczęły nabierać czerwonych znajomych nam barw, chociaż dziś ze względu na gorszą przejrzystość powietrza były dość słabo widoczne. Osiągnęliśmy niebawem grzbiet i już od teraz dość płaskim terenem, jedynie miejscami się podnoszącym kontynuowaliśmy naszą samotną wędrówkę. Widoki jeśli się nam rozpościerały to w kierunku północno-wschodnim. Widzieliśmy w ładnych barwach kończącego się dnia pobliskie grzbiety, pagórki, wierzchołki, las... i wsłuchiwaliśmy się w tę niesamowitą ciszę której nigdzie na dole nie da się usłyszeć. Pod Bukowiną Miejską na początku polany zrobiliśmy postój, aby jeszcze spojrzeć w stronę zachodnią, chociaż znajdujące się drzewa nie pozwalały na oglądnięcie szerokiej panoramy. Założyliśmy też czołówki i już chwilę później podążaliśmy przy ich świetle w stronę naszego celu czyli schroniska na Turbaczu.
Zmęczenie dawało się nam już porządnie we znaki. Każde podejście zaczęło nam sprawiać problem, może nie duży ale czuliśmy, że nasze siły są już bardzo nadwątlone. Niedaleko kaplicy papieskiej, zrobiliśmy sobie jeszcze jeden postój. Stojąca tam wiata posłużyła nam za schronienie, wypiłem tam resztkę gorącej czekolady z termosu i przez chwilę odpoczywając w ciszy mogliśmy się wschłuchać w leśne gorczańskie odgłosy. W samotności gdzieś na górze, daleko od cywilizacji w ostoi dzikich zwierząt, gdzie właśnie w ich królestwie po ciemku i w zimie, przy niewielkim mrozie siedzi się we dwóch nasłuchując i obserwując nieprzeniknione ciemności dookoła czy przypadkiem jakiś leśny zwierz nie zaczął interesować się intruzami przybyłymi z cywilizowanego życia.
Takie przeżycia pozostają w pamięci i choć wiele się nie widzi, to ze względu na tajemniczość panującą dookoła, czy też odmienność od tego wszystkiego co na co dzień spotykamy w naszym życiu, zapada nam to w pamięć, a później tam na dole przyciąga aby przeżyć to ponownie i znowu znaleźć się w podobnych warunkach pośród dzikiej natury. Po tym odpoczynku udaliśmy się już bez większych przestojów aby po pół godzinie przekroczyć próg schroniska, zająć miejsca na jadalni i przy kolacji a także przy piwie cieszyć się z minionego dnia, bardzo długiego, ale przyjemnego i na pewno także niezapomnianego.
Kolejny poranek jak się okazało był także niezwykle interesujący. Obudziliśmy się tuż przed wschodem słońca, a z pokoju widok mieliśmy właśnie na stronę... wschodnią. Wystarczyło rzucić okiem a zorientowaliśmy się, że ponownie chmury zeszły poniżej nas, pozostawiając miejsce naszego pobytu powyżej swojej biało-szarej powierzchni, pozwalając w ten sposób cieszyć się w pełni tego słowa znaczeniu z kolejnego dnia spędzonego gdzieś tam na górze. Dwa dni wcześniej witaliśmy słońce na wierzchołku Babiej Góry, dzisiaj tuż pod wierzchołkiem Turbacza i mimo że w tej konfrontacji to Królowa była górą, nie należy jednak umniejszać wrażenia jakie odczuliśmy i podczas tego wschodu. Po przejściu do jadalni zobaczyliśmy Tatry za morzem chmur i trochę szkoda jedynie zaczęło się robić, że po śniadaniu schodziliśmy już właśnie w ten szary świat znajdujący się poniżej, a obecnie jakby zasłonięty aby nie psuć pięknych krajobrazów możliwych do wypatrzenia właśnie z tego najwyższego gorczańskiego wierzchołka.
Z zebraniem się zeszło nam dość sporo, schronisko opuściliśmy dopiero około godziny 11.00, udaliśmy się w stronę Kiczory (1282 m), skąd otworzył nam się do dziś niezapomniany widok, prezentujący potęgę Tatr. I chociaż były one ledwo widoczne, to jednak chyba nigdy w życiu nie widziałem z żadnego miejsca tak olbrzymiej różnicy wysokości jaka wydawała się być pomiędzy mną a nimi. Tak więc stanęliśmy, wyciągnęli aparaty i jeszcze będąc ostatnie chwile ponad chmurami staraliśmy się uwiecznić to co tam zobaczyliśmy. Od teraz nasza droga wiodła już tylko w dół, po odbiciu w prawo na czarny szlak weszliśmy w pierwsze warstwy chmur, słońce po raz ostatni próbowało się czasem gdzieś przedrzeć przez te cieńsze warstwy mówiąc nam do widzenia. Zejście czasem mniej czasem bardziej strome sprowadziło nas do miejscowości Łopuszna, gdzie po dojściu do drogi głównej złapaliśmy busa, a następnie po przesiadce w Nowym Targu zmierzaliśmy już do Krakowa. Tak więc zakończyły się kolejne cztery dni spędzone tam w górze, jak już wiele razy zaznaczałem niezapomniane, i tak jak wcześniej już dziękowałem, podziękuje i teraz tym z którymi tam byłem, do następnego...
Zdjęcia
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |