Babia Góra to ta jedna najwyższa poza Tatrami. Legendarna, tajemnicza i wyniosła w swojej postaci. Nie przez przypadek została jednogłośnie wybraną na Królową Beskidów. Określana także czasem mianem Królowej Niepogody, za swojego długiego panowania potrafiła nie jeden raz skarcić niesfornych turystów. Brak szacunku wobec niej jest niedopuszczalny. I choć czasami niby w radosnym humorze pozwala się obserwować, pozwala na podziwianie jej niezwykłego czaru skąpanego w promieniach słonecznych, to jednak nastrój jej w jednej chwili może ulec zasadniczej przemianie. Wybudzona ze snu spędzonego pod szarą pościelą chmur, czy też rozdrażniona z jakiegokolwiek innego błahego powodu staje się niezwykle groźna, rzucając do walki coraz to nowe bataliony swoich żywiołowych wojsk. Cierpliwość, respekt i uniżenie wobec niej są niezbędne jeśli chce się spędzić u niej choć krótką audiencję na wysokości 1725 metrów nad poziomem morza...
Kryształy lodu rozświetlone promieniami słonecznymi zaczynają lśnić pomiędzy drzewami. Płatki śniegu wydają skrzypiący dźwięk uświadamiając nas, że przekroczyliśmy granicę tego śnieżnego i zimowego królestwa. Tak więc jesteśmy. To jest inny świat górujący ponad jakże zaskakująco odmienną szarą rzeczywistością. Nasze najbliższe dni spędzimy właśnie tutaj. Chcemy aby był to nasz kolejny niezapomniany epizod górski. Epizod, który przejdzie później do naszych najlepszych wspomnień, wzbogacany przez wyobraźnię tym co tu zobaczymy. A jak się później okazało... zobaczyliśmy.
Najpierw jednak zatrzymuje mnie chwila sentymentu. Markowe Szczawiny. Jeszcze niecały rok temu nocowałem w tutejszym schronisku. Siedziałem na jadalni, popijałem piwko, byłem wsłuchany w opowieść jednego z gości specjalnych, polskiego podróżnika. Przybliżał on wówczas nam wszystkim niezwykły rejon Uralu Polarnego. Olbrzymie białe przestrzenie śnieżne, siarczyste mrozy, pustki i odludne terytoria. Wspomnienia to jednak jedyne co pozostało. Obecne stosy cegieł poustawiane na paletach kłócą się z tak sympatycznie spędzonymi wówczas chwilami. Kiedy i czy w ogóle będzie tu jeszcze tak jak było?
Na kilka refleksji w tym miejscu oraz na wypakowanie plecaka schodzi nam trochę czasu. Później jednak wychodzimy. Już na lekko w znakomitych nastrojach, widząc że królowa ma dziś dobry nastrój. W ciszy i spokoju aby go nie zmącić zdobywamy kolejne metry wysokości. Nie podążamy jednak najkrótszą drogą w jej stronę. Naszym pierwszym celem są Fickowe Rozstaje. Punkt nie specjalnie widokowy, jednak mało uczęszczany pozwalający nam wszystkim poczuć tę otaczającą nas odmienność. Białe pióropusze na gałązkach krzewów, oszronione konary i gałęzie drzew, gdzieś tam wyżej prześwitująca grań mniejszej siostry królowej. Jeszcze do celu daleka droga a my już jesteśmy zachwyceni...
Kolejne metry pozostają za nami. Skracamy sobie drogę do osiągnięcia grzbietu. Teraz dość stromym zboczem, w głębokim śniegu podchodzimy mozolnie, aby wkrótce osiągnąć szeroko przedeptaną i przejeżdżoną przez narciarzy ścieżkę. Wzrok sam instynktownie kieruje się w stronę Małej Babiej, jednak stąd schowana za niedalekim wybrzuszeniem w grzbiecie pozostaje dalej w sferze naszej wyobraźni. Błękit nieba w pewnej chwili zostaje jednak przesłonięty chmurami. Czyżby dobry nastrój królowej był tylko naszym złudzeniem?
Na to wygląda. Chmury całkowicie zasłoniły niebo, widoczność znacznie spadła. Tak jak przedtem intensywny błękit, tak teraz bliżej nieokreślona szarość roztacza się dookoła nas. Nie widzimy jednak powodu do odwrotu. Pniemy się więc coraz to wyżej, robimy kolejne kroki, przybliżając się do wierzchołka Małej Babiej Góry. Drzewa rzedną, pojawiają się liczne krzewy kosodrzewiny i nagle uświadamiam sobie że szarość zostaje poniżej mnie. Patrzę do góry jest błękit, patrzę do tyłu, a tam po horyzont morze chmur, z którego właśnie się wyłoniliśmy w drodze na wierzchołek.
Patrzę na moich towarzyszy, ale jest cisza. Tak naprawdę jednak nie potrzeba słów. Każdy zachwycony, jakby zapomniał o potrzebie wędrowania dalej, stara się uchwycić w kadrze aparatu najlepiej wypatrzony przez siebie fragment tego niecodziennego krajobrazu. Biel, szarość i błękit. Wydawałoby się, że z tak skromnej palety barw nie da się stworzyć nic ciekawego. Natura jednak potrafi udowodnić, że ona potrafi. W pełnym tego słowa znaczeniu. Potrafiła sprawić, że zamilkliśmy, że chcielibyśmy zatrzymać tę chwilę aby trwała wiecznie. Ile to razy ogląda się chmury od dołu. Przygnębiające, świadczące o niepogodzie, a od góry majestatyczne, niezwykłe i jakby z innego świata. A my jeszcze możemy iść do góry. Możemy wznieść się jeszcze wyżej. Więc nie traćmy czasu. Zafascynowani zapominamy nawet o szybko bijącym pulsie, który w innych warunkach z pewnością by się przypominał aby dać chwilę wytchnienia dla organizmu...
Jesteśmy na szczycie. 1515 metrów dzieli nas od poziomu morza, ale od tego bliższego nam obecnie to pewnie nie więcej niż 100 metrów. Od tego szarego i mocno pofalowanego, wprawiającego nas w swego rodzaju stan hipnozy. W dalszym ciągu prawie ze sobą nie rozmawiamy. Każdy w skupieniu stara się skorzystać z tego spektaklu górskiego który ufundowała nam natura. Mija sporo czasu zanim myśli nasze kierują się w dalszą drogę. Nasz wcześniejszy plan o zejściu do schroniska zostaje poddany intensywnej analizie. Ostatecznie pada decyzja. Zachód słońca na Babiej Górze. Musimy tam być. Musimy skorzystać z tak wyraźnego zaproszenia od królowej. Jej się nie odmawia... Tak więc idziemy. Nie ma czasu do stracenia.
Na przełęczy Brona pozostajemy kilka chwil. Wygrzewamy się w słońcu, w dalszym ciągu urzeczeni błękitno szarym pejzażem. Wodząc oczyma wszędzie dookoła nagle trafiamy na coś niezwykłego. Kolista tęcza, a w środku nasz cień. Może niespecjalnie wyraźna, ale nie mamy najmniejszej wątpliwości. Widmo Brockenu objawiło się nam jako ten niezwykle rzadki efekt optyczny. Można by powiedzieć tylko dla wybranych...
Ruszamy do góry. Przemierzamy w dalszym ciągu śnieżne przestrzenie łączące się na swoich krańcach z szarymi kłębami o nie możliwych bliżej do określenia kształtach. Gdzieś na horyzoncie pasmo Tatr, gdzie indziej Mała i Wielka Fatra, a jeszcze bliżej niczym wyspa-widmo wyłaniający się ośnieżony wierzchołek Pilska. Naprawdę nie musimy rozmawiać między sobą. Każdy z nas z osobna wie jakie przychylne warunki zastaliśmy tu dziś na górze. Patrzę na słońce, a to nieustannie zmierza w stronę zachodu. Najpierw jedynie się przesuwając po kopule niebieskiej, a następnie nasycając swoje żółte barwy, aby ostatecznie przejść do pomarańczowego odcienia.
Ostatnie metry podejścia. Wiemy, że inaczej już być nie może. Ten zachód to jeden z tych najwspanialszych w ciągu całego roku. Euforia, radość, cisza i dziesiątki robionych przez nas zdjęć. Stojąc wspólnie na górze czujemy, że to nasze spotkanie będzie tym niezapomnianym i wyróżniającym się spośród i tak z reguły niezwykłych wędrówek po górskim świecie. Na rozmowy czas będzie później. W chwili obecnej patrzmy bo tak jak i każdy film, nasz spektakl się zakończy. Jeszcze jednak chwilę, jeszcze słońce nie dotarło swoją krawędzią do linii jakże niesamowicie od nas odległej. Do linii morza pofałdowanych i bajecznie urzeźbionych chmur.
Rozglądam się dookoła. W oddali zaczynają rysować się jakieś kształty. Patrzę dłużej czy to chmury. Ale nie. To niemożliwe. Widzę już wyraźnie wybitny wierzchołek, obok długi grzbiet. Sudety? Jednak nie, jak się okazuje po analizie to oddalone o niemal sto kilometrów wierzchołki Beskidu Śląsko-Morawskiego, wraz z najwyższym wierzchołkiem Łysą Górą. Patrzę na wschód. Coś tak jakby prześwitywało ponad chmurami. Być może to jednak moja wyobraźnia podsuwa mi widok wynurzających się bieszczadzkich połonin. Nie jestem pewien, choć rozum podpowiada że to niemożliwe, niewątpliwie jednak dzisiejsza widoczność należy do ponadprzeciętncyh. Tymczasem niebo robi się już czerwone. Mocno pomarańczowa kula chyli się ku chmurom aby w końcu poddać się im, pozwolić otoczyć i opatulić. Z niemym zachwytem spoglądamy na ten rytuał któremu słońce poddaje się co 24 godziny. W końcu znika ono pod szarą powierzchnią pozostawiając niebo jeszcze na chwilę delikatnie rozświetlonym subtelnymi barwami,
uświadamiając nas że czas na zejście nieuchronnie się zbliża. Jak królowa pozwoli odwiedzimy ją jeszcze jutro o świcie. Tymczasem dobranoc, dziękujemy za przyjęcie, na którym byliśmy ugoszczeni prawdziwie po królewsku...
Po wieczorze pełnym wspomnień, po dość krótkiej nocy, wstajemy rano pakując nasze plecaki aby przywitać nowy dzień. Jest jeszcze ciemno, a otaczający drzewa przyprawiają nas o wrażenie dodatkowej tajemniczości która kryje się wszędzie dookoła nas. Zapalamy czołówki i szybkim krokiem zmierzamy w stronę szczytu. Najpierw krótko przez las później stromym podejściem. Wraz z Łukaszem wyprzedzamy znacząco resztę. Kiedy stajemy na siodle przełęczy jest jeszcze całkiem ciemno. Tysiące gwiazd migocze na niebie, a tysiące świateł gdzieś na horyzoncie zwiastuje obecność cywilizowanego życia. To jednak na dole, w dużej odległości od nas, a my tutaj w samotności możemy doznawać niezwykłych przeżyć będących sednem górskiej turystyki. Czekamy w ciszy i choć po chwili robi nam się zimno to jednak jest wspaniale. Jesteśmy zachwyceni. Patrzę na wschód. Niebo powoli zaczyna przybierać jaśniejsze barwy, jakby kolory tęczy te od niebieskiego po czerwony. Czas ruszać jeśli chcemy zdążyć na wschód słońca.
Olbrzymi kontur królowej wyłania się niebawem spośród ciemności. Biel śniegu staje się coraz bardziej biała. Gwiazdy bledną, a światła w dole nie są już tak intensywne jak przed chwilą. Gasimy czołówki i ponownie jest jakby trochę ciemniej. Idziemy systematycznie dalej i do góry, choć na straży królowej stoi, czy też właściwie podmuchuje zimny wiatr. Na niektórych odcinkach zawiane wczorajsze ślady, w innym miejscu nienaruszone... Nie jest ciężko ale to już nie ten sielankowy spokój jakiego doznaliśmy tu wczoraj popołudniu. Dodatkowo ciężkie bagaże na naszych plecach spowalniają nam trochę wędrówkę, ale wiemy jedno... będzie warto.
Kiedy osiągamy ponownie wierzchołek możemy się wreszcie dokładnie rozglądnąć. Z wczorajszego morza chmur wiele nie pozostało. To niezwykłe jak w parę godzin te olbrzymie szare warstwy po prostu zniknęły. Teraz gdzieś w dole niewielkie mgły, szczególnie po słowackiej stronie i nad Jeziorem Orawskim troszkę jakby nawołują do wczorajszych krajobrazów. Jest jednak całkiem odmiennie. To nie te widoki co wczoraj, aczkolwiek równie wspaniałe i niezwykłe, dla osoby która tego sama nie przeżyje po prostu niewyobrażalne. Oczekując na wschód trochę marznę. Jest pewnie około -15 stopni, a wiatr jakby nic nie robiąc sobie ze stojącego tutaj murku, owiewa go z każdej strony nie pozwalając na znalezienie odpowiedniego miejsca w które by nie zaglądnął. Jeszcze chwila, jeszcze moment...jest. Rażąco żółty punkt zaczyna wyłaniać się zza wschodniego sklepienia horyzontu. Powiększając się z każdą chwilą, rozjaśnia okolicę i zwiastuje nastanie nowego dnia. Widoczne wczoraj wierzchołki Beskidu Śląsko-Morawskiego dziś gdzieś jedynie oczyma wyobraźni pozostają
widoczne na niknącym w oddali krańcu nieba. Tak więc i zachód słońca i wschód stają się dla nas historią. Niezapomnianą historią, którą przeżyliśmy wspólnie, półtora kilometra wyżej niż na co dzień. Przeżyliśmy je w warunkach których do wyobraźni nawet marzenia nie potrafiły ich zapędzić. Czas na zejście niżej, czas na powrót na dół. Dwie godziny później wygrzewamy się w słońcu na przełęczy Krowiarki. Znowu zrobiło się sielankowo, ale tym razem mamy satysfakcję, że widzieliśmy to co jest dostępne tylko dla wybranych. Tak też kończy się ta historia. Kończy się przygoda z Królową Beskidów. I chociaż to nie koniec naszej górskiej wędrówki, to dalszy jej ciąg przeznaczony jest na inną opowieść. Albo może inaczej. Przeznaczony jest na inny rozdział obecnej opowieści...
Podziękowania dla Gosi, Łukasza i Krzyśka za te chwile tam na górze.
Po oglądnięciu poniższych zdjęć zapraszam do relacji która jest kontynuacją powyższej:
Powyższe zdjęcia są chronione prawem autorskim. Ich publikowanie, kopiowanie,
przetwarzanie oraz wykorzystanie bez wiedzy i zgody autora jest zabronione.