Tatry już z daleka świecą swoją bielą po ostatnich opadach śniegu. O 6.30 odbieram Tomka z Zakopanego i chwilę później zostawiamy autko na jeszcze dość pustym parkingu w Palenicy. Wszystko dzieje się w tegoroczne Święto Niepodległości, które postanowiłem spędzić możliwie atrakcyjnie, czyli po tatrzańsku.
W głębi Doliny Roztoki pojawia nam się świeży biały puch i od teraz z każdą chwilą systematycznie go przybywa. Na szlaku jesteśmy sami - po tym jak wyprzedziliśmy kilka osób w zalesionej części doliny. W schronisku po przyjściu też. Rzadki to widok.
Po krótkim małym co nieco podążamy wyżej. Nasz pierwszy cel to Krzyżne. Warunki pogodowe są niezłe, słońce świeci, wiatru nie słychać, malownicze chmury pojawiają się co chwila w innym miejscu. Podczas wędrówki trzeba uważać jednak i to mocno - pod cienką warstwą świeżego śniegu kryje się zdradziecka warstewka lodu. W takich to okolicznościach robimy trawers do Buczynowej Dolinki a później zaczynamy intensywniej zdobywać wysokość wiadomym żlebem. W górnej jego części śniegu jest już więcej i chwilami sięga do łydek. Eh, człowiek młody a tu już wychodzi skleroza. Stuptuty zostały w bagażniku :|
No nic, jak się ma stuptuty w bagażniku to ma się też i śnieg w butach. Widoki jednak rekompensują ten pewien mokry i zarazem zimny dyskomfort. U mnie jednak zaczął pojawiać się pewien gorszy problem. Skurcze w udach. Pamiętam, że parę razy doświadczyłem tego nieprzyjemnego uczucia ale od dłuższego czasu miałem z tym spokój. Tymczasem jednak zmuszeni jesteśmy z tego względu na chwilę przerwy choć do przełęczy już niedaleko. Tuż przed przełęczą jeszcze trawers małego żlebka, śnieg na krótkim odcinku po kolana no i stajemy na siodle. Dolina Pięciu zasłania się natychmiast pod szarą pierzyną, za to Pańszczyca postanawia się trochę odkryć. Parę fotek, kolejny odpoczynek dla mnie i dla moich skurczowych dolegliwości.
Robimy też niedaleki skok w bok. Niestety ten skok w bok robią też i chmury i wszystko co widzimy przez najbliższe chwile to trochę kamieni, śnieg i szarość. Niemniej też jest fajnie, tylko te skurcze w nogach...
Pomimo pierwotnych planów zejścia z powrotem do Piątki, decydujemy pod wpływem chwili że idziemy jednak do Pańszczycy. Tutaj zejście w dość przyjemnym śniegu, choć raz zapadłem się w bieli nawet po udo. W samej dolinie zaliczam jeszcze wywrotkę na śliskim kamieniu. Niegroźną, tylko troszkę stłukłem sobie łokieć.
W dole tkwią chmury, u góry to zależy od chwili. W każdym razie mamy dziś duże urozmaicenie tym chmurzysto-słonecznym spektaklem. Nie mamy jednak czasu na podziwianie widoków, przed nami jeszcze dość sporo drogi. W końcu autko stoi sobie w odległej Palenicy. Czarnym łącznikiem, a później zielonym szlakiem idziemy i idziemy. Powoli zaczyna się zmierzchać jak postanawiamy zahaczyć jeszcze o Gęsią Szyję. Wychodzimy na wierzchołek. Niestety w szarości.
Ale chwila... Coś tam zaczyna prześwitywać u góry, jakieś zarysy pewnie Koszystej czy Wołoszyna. Jeszcze kilka minut i cała okolica pięknie się nam odsłania. Jest już po zachodzie ale postanawiamy zostać tutaj jeszcze chwilę. Mgły i chmury zalegają w dolinach czy też przewalają się po niższych grzbietach, wyższe ośnieżone partie Tatr mamy jak na dłoni a nad wszystkim świeci chudy obecnie księżyc. Nie chce się odchodzić, choć ja przecież jeszcze dziś wracam do Krakowa.
Kiedy decydujemy się opuścić wierzchołek niemal od razu zapalamy czołówki. Dzień w pełni wykorzystany. Jeszcze na Rusinowej udaje się nam gdzieś tam wypatrzeć kontury ośnieżonych szczytów Tatr Wysokich. Później to już zostaje tylko las. No i wspomnienia. I zdjęcia w aparacie. To był naprawdę ładny dzień.