Wychodząc z mieszkania popatrzyłem się do góry. Na niebie świeciło i błyszczało tysiące gwiazd. Bezchmurne niebo dawało wielką nadzieję na udany dzień, a ja z plecakiem kierowałem się na przystanek autobusowy. Niecałe trzy godziny później byłem już w Zakopanem.
Początek rozpoczął się trochę pechowo. Bus zmierzający do Doliny Chochołowskiej odjechał mi dosłownie sprzed nosa, a na kolejny przyszło mi czekać niemal godzinę. W tym czasie przez całkowity przypadek spotykam Łukasza z forum. On czeka na dwóch znajomych, po czym mają się udać w stronę Świnicy. Ja dziś za cel obieram całkiem inny rejon Tatr - Bystrą (2248 m).
W końcu jest bus, odjeżdżam, a chwilę później maszeruję już znaną mi bardzo dobrze drogą przez Dolinę Chochołowską. Wierzchołki i grzbiety Tatr Zachodnich upstrzone tylko gdzieniegdzie i tylko wyżej niewielkimi białymi plamami śniegu, nie świadczą o panującej tutaj jeszcze przed kilkoma dniami dwójce lawinowej. Można się czuć zatem trochę jak na wiosnę choć to przecież październik. Wody nieznacznie ale jednak wezbrane topniejącymi śniegami, ale z drugiej strony kolorowe drzewa. Barwy czerwone i żółte przypominają więc o panującej obecnie porze roku. Słońce jest jeszcze za granią, niebo jest niemal bezchmurne, cień głęboki okrywa dolinę, a cisza i kompletny brak ludzi nadają ten jesienny górski posmak temu miejscu i tej chwili.
Szybki marsz doprowadza mnie do odbicia na czarny szlak. Skręcam, a po 10 minutach przystaję przy niewielkiej polance. Od dłuższego czasu myślę o tym miejscu jako o tym gdzie zjem pierwsze dzisiaj śniadanie. Może w świetle słońca będzie się można rozłożyć na trawie z widokiem na pobliski Kominiarski. Jak się jednak okazuje cała polana jest jeszcze pokryta grubą warstwą białoszarego szronu, a słońce jest jeszcze zbyt nisko aby dotrzeć swoimi promieniami w to miejsce.
Całkowity spokój mącony jedynie szumem płynącego obok potoku sprawia że się chwilami oglądam. Prędzej pewnie mogę tu spotkać dzikiego zwierza niż drugiego turystę. Wspomniany Kominiarski odbija intensywnie światło, a ja już wiem że dzień i cała wycieczka musi być udana. Innego wyjścia nie ma.
Po śniadaniu zagłębiam się w las, a ten już po chwili wyprowadza mnie na pierwszy prześwit. Ukazują się setki czerwonych drzew, niebieskie niebo, a także zbocza górskie oświetlone ciepłym słonecznym światłem panującego poranka. Siadam na chwilę, patrzę i nawet nie myślę o dalszej drodze w stronę szczytu. Magiczny urok tego miejsca nie chce mnie stąd wypuścić...
Bardzo ostre słońce utrudnia mi marsz. Nawet okulary przeciwsłoneczne zdają się nic nie pomagać. Zatrzymuję się więc co chwila, a wtedy cieszę oczy tymi krajobrazami panującymi dookoła.
Wchodzę pomiędzy kolorowe drzewa. Te w różnych barwach i odcieniach w części oświetlone w części pozostawione w cieniu, kontrastują na tle ciemnych północnych stoków miejscami przeplatanych resztkami pozostałego śniegu. Próbuję uchwycić coś ciekawego w obiektywie, ale proste to nie jest. Duży kontrast wymaga sporo pracy aby zdjęcie wyglądało przyzwoicie.
Powoli krok za krokiem zdobywam wysokość, kosówka maleje, barwy jesiennych drzew pozostają poniżej. Na szlaku pojawia się parę osób, a słońce które już podniosło się znacząco powyżej grani przypieka mocno sprawiając wrażenie jakby lato trwało tutaj w najlepsze. Tak osiągam Siwą Przełęcz no i jednocześnie grań. Tutaj też robię krótką chwilę postoju. W dole nad Siwymi Stawkami wypatruję dwie pasące się w najlepsze kozice.
Chwilę później podążając grzbietem ku górze napotykam pierwsze płaty śniegu. Główna grań Tatr przybliża się z każdą chwilą. Niezmącony niczym spokój panuje w dalszym ciągu, w oddali widzę tylko ludzi czy też właściwie punkty w okolicach wierzchołka Starorobociańskiego.
Skręcam w lewo, dawniej przejście tędy było nielegalne ze względu na przekroczenie granicy państwowej. Teraz Schengen poszerzyło możliwości turystyczne w tym regionie. Tym odcinkiem szlaku idę po raz pierwszy. Na Bystrym Karbie spotykam trójkę Słowaków. Wkrótce też rozpoczynam ostateczne podejście. Wszystkie okoliczne szczyty pozostają w dole, nawet Starorobociański czy też Raczkowa Czuba. Czuję że zmierzam na najwyższy wierzchołek Tatr Zachodnich.
Na trawersie zbocza Bystrej wchodzę w jeden dłuższy odcinek zmrożonego śniegu. Są wydeptane głębokie ślady, gdyby nie one pewnie założyłbym raki. Wspomagając się jednak kijkami i ostrożnie stawiając krok za krokiem, pokonuję ten jedyny odcinek gdzie trzeba troszeczkę więcej pouważać. Parę minut później kończy się podejście, jestem na wierzchołku i rozkładam się wygodnie w ciepłych promieniach słońca, przy niemal całkowitym braku wiatru. Aż się nie chce wierzyć że to prawie połowa października...
Wierzchołek okupuję przez dłuższy czas, dowiaduję się też że nie wszędzie w Polsce jest taka ładna pogoda. Nad morzem ponoć chmury i wiatr, tutaj jednak warunki są wymarzone, szkoda tylko że w takiej chwili nie da się zatrzymać upływającego czasu...
Wstaję, ostatnie spojrzenia z "dachu" Tatr Zachodnich i powoli kieruję się w stronę Błyszcza. Dnia jeszcze sporo, ale ja muszę być wieczorem w Krakowie, jutro do pracy. Wygodnie granią dochodzę zwornika jakim jest Błyszcz, kieruję się na prawo i szybko tracę wysokość stając niebawem na 1788 metrów, czyli na Pyszniańskiej Przełęczy.
Kolory jesieni widoczne w dole znacząco się przybliżyły. Ponownie wchodzę w ten malowniczy, barwny, jesienny świat. Ponownie malują się kolorowe drzewa na tle delikatnie ośnieżonych zacienionych ścian tatrzańskich szczytów. Słońce znów chowa się za granią, tym razem kierując się ku zachodowi. Ja natomiast kieruję się ku schronisku i wkrótce przekraczam próg w budynku na Hali Ornak.
Ciepły obiad, jedno piwko za powodzenie dzisiejszego wyjścia i idę do Kir. Dzień był piękny i takie pozostaną po tym dniu wspomnienia, no i zdjęcia do których zapraszam poniżej.