Teraz wreszcie nadarzała się legalna okazja aby tam pójść osobiście. Schengen otworzyło granice, a więc pozostało tylko udać się do Doliny Chochołowskiej, wejść na Wołowiec, a stamtąd to już tylko krok od wejścia na tę grań. Grań Rohaczy, która dla osób postronnych pozostaje nieznana, grań o której w mediach jest cicho pomimo niezwykłych jej walorów. Dla każdego miłośnika Tatr oznacza ona jednak miejsce szczególne. I taką dla mnie była, ale zacznijmy od początku...
Kiedy na weekend wymyśliłem Rohacze, wiedziałem że wycieczka musi być dwudniowa. Problem natomiast był z ekipą. I pomimo, że samotne wycieczki też mają dla mnie swój specyficzny klimat, to jednak na tę wycieczkę chciałem kogoś znaleźć i się udało - dzięki Majka ;-)
W sobotę rano stanęliśmy u wejścia na Siwą Polanę, którą to odwiedzałem w tym roku już po raz czwarty. Poprzednie wypady tutaj, w styczniu, kwietniu, maju i teraz czerwcu pozwoliły na regularną obserwację zmian w przyrodzie. Śnieg, lód, później zaczęło wszystko topnieć i pojawiły się krokusy, zrobiło się fioletowo. Dzisiaj barwy były przeróżne, choć z dominacją kolorów zieleni i żółci. Czuć było lato i w takim też nastawieniu ruszyliśmy ku schronisku. Tego odcinka nie ma co specjalnie przybliżać. Osobiście nie lubię pierwszego fragmentu, kiedy to drogą asfaltową podąża się ku Polanie Huciska. Później jednak dochodzą kolejne szlaki, mija się po lewej masyw Kominiarskiego Wierchu i wówczas wkracza się w ten prawdziwy Górski Świat. Tak było i tym razem, z tym że droga która nas czekała była jeszcze bardzo długa...
Pełni nadziei i zadowolenia na to co ma się dziś i jutro wydarzyć, opuściliśmy dość puste jeszcze z rana Schronisko Chochołowskie. Promienie słoneczne oświetlające wszystko dookoła nie mogły chyba dawać innego odczucia jak to, że wszystko idzie z godnie z planem. Znaki zielone prowadziły nas w głąb Wyżniej Doliny Chochołowskiej. Pustki na szlaku stwarzały klimat takich gór, po jakich zawsze chciałoby się chodzić - cichych i spokojnych, w pewnym sensie magicznych.
Zielone grzbiety opadające z Trzydniowiańskiego i Czerwonego Wierchu oraz gdzieniegdzie prześwitujące skały na stromych północno-wschodnich stokach Wołowca przybliżały się do nas. Górna granica lasu została w tyle, a przed nami były już tylko wysokie góry.
Warunki na szlaku były juz typowo letnie. No prawie, bo jak się dobrze rozglądnąłem to można było jeszcze wypatrzeć pojedyncze płaty śniegu, które oparły się wszechotaczającemu nas gorącu. Kosodrzewina zaczęła maleć, a za jednym z zakrętów ujrzałem grań wiodącą od Rakonia po Wołowiec. Małe, przesuwające się punkty na niej świadczyły o obecności turystów i łatwo było wywnioskować, że szlak od Grzesia jest dużo bardziej uczęszczany. Jakoś mnie nie ciągnęło w tamto miejsce. Tutaj było tak jak chciałem, tzn. bez ludzi. No ale do Rohaczy stąd inaczej dojść się nie dało. Tak więc podążaliśmy dalej, ciągle to zbliżając się do grani, aby ostatecznie rozpocząć dość strome podejście i pokonać kilka zakosów, które wyprowadziły nas na grzbiet.
To był oczywiście istotny punkt w naszej wędrówce. Odsłoniły się nam Rohacze, a właściwie cała długa grań po stronie słowackiej. Byliśmy na wysokości podobnej jak na wierzchołku niedalekiego Rakonia. Nie uchroniłem się tutaj przed wspomnieniem sprzed dwóch miesięcy, kiedy to wraz z Dzienciołem musiałem właśnie stamtąd zawrócić pomimo chęci wejścia na Wołowiec. Dziś myślę, że była to słuszna decyzja. Wiatr wręcz huraganowy niósł wówczas swoim szaleńczym pędem ostre zamarznięte krople deszczu, brak widoczności większej niż na parę metrów i świadomość, że po części panowały tu jeszcze zimowe i śniegowe warunki. Nie było więc sensu aby ryzykować. Wrócmy jednak do dnia dzisiejszego...
Po dość krótkim posiłku ruszyliśmy granią. Ciągle w górę, krok po kroku zdobywając wysokość i zbliżając się do wierzchołka Wołowca. Minęliśmy 2000 metrów, a niedużo później mogliśmy się cieszyć na 2064 metrach. Tak, pierwszy dwutysięcznik w dniu dzisiejszym stał się faktem. Na postój jednak chcieliśmy się zatrzymać troszkę dalej. Tak więc ruszyliśmy na grań odchodzącą w kierunku południowo-zachodnim. Zostawialiśmy w ten sposób Polskę a witaliśmy Słowację.
Trochę niżej na Jamnickiej Przełęczy zrobiliśmy sobie już wcześniej zaplanowany odpoczynek. Słońce przestało przypiekać, chowając się za chmurami, które były jednak wystarczająco wysoko, aby nie schować w sobie żadnych tatrzańskich wierzchołków. Baliśmy się tylko burzy, ale na szczęście nie zauważyliśmy żadnych objawów świadczących o zbliżaniu się tego niebezpiecznego w górach zjawiska. Ostatecznie ruszyliśmy dalej. Tak właściwie to tutaj zaczynaliśmy właściwą dzisiejszą przygodę z Rohaczami...
Jamnicka Przełęcz jest przełomowym punktem na naszej trasie. Tutaj się kończy szlak łatwy a zaczyna dużo trudniejszy czy też właściwie ciekawszy technicznie. Parę minut i wspinamy się po dobrze urzeźbionych skałach, szybko zdobywamy wysokość. Nie trzeba długo iść aby dostać się do pierwszych łańcuchów. Tam chwila postoju gdyż kilka osób akurat pokonuje ten odcinek, w tym dwójka dzieci w wieku może około 10 lat, asekurowani jednak odpowiednio z góry na linie i z uprzężą, tak więc według mnie zgodnie z wszelkimi zasadami bezpieczeństwa.
Pierwszą większą atrakcją jest przejście po kilku występach skalnych nad naprawdę sporą ilością powietrza, następnie pokonanie pewnie kilku może kilkunastu metrów dość pochyłej ale urzeźbionej skały, a wreszcie słynny Rohacki Koń, który w wielu publikacjach jest symbolem Rohaczy. Robię mu standardowe zdjęcia, po czym pokonuję go - jest dużo prościej niż się spodziewałem - słysząc o nim wcześniej tyle opowieści. Dla mnie Rohacki Koń posiada odpowiednie stopnie i chwyty aby sprawnie i bez problemów go przejść. Oczywiście w letnich warunkach, nie posiadając lęku wysokości.
Po pokonaniu tego miejsca jeszcze troszkę do góry i... stajemy na pierwszym wierzchołku Rohacza Ostrego. Szybko poszło :-) Tutaj zdjęcie zrobione telefonem wysyłamy na forum, a sami schodzimy w dół na ścieżkę, która obniża się obchodząc troszkę poniżej wcięcie pomiędzy dwoma wierzchołkami. Następnie dość stromym kominkiem ubezpieczonym łańcuchami wychodzimy na drugi wierzchołek.
Tak jak poprzednio spore wrażenie robi ekspozycja na stronę północną, długo nie zabawiamy w tym miejscu i zaczynamy zejście na Rohacką Przełęcz. Tutaj znowu kominkiem, tylko tym razem w dół pokonujemy kilkumetrowy uskok skalny. Jak dla mnie chyba najtrudniejsze miejsce na szlaku. Nie potrzebnie chyba jednak korzystam z łańcuchów, które są mniej stabilne od skały. Korzystając z tej drugiej zejście jest chyba prostsze.
Później bez większych trudności tracimy wysokość, zresztą ścieżka szlaku prowadzi troszkę poniżej grani omijając wiele trudniejszych miejsc. Na przełęczy czujemy jak pierwsze krople zwiastują deszcz, póki co jednak kończy się na tych pojedynczych kroplach... Przy połączeniu naszego szlaku z prowadzącym od strony Barańca przechodzimy przez płat śniegu, po czym łatwą ścieżką wychodzimy na wierzchołek Rohacza Płaczliwego.
Na szczycie jesteśmy początkowo razem z większą grupką, ale niebawem zostajemy tylko z jednym małżeństwem. Patrzymy to w stronę niedalekiego i podciętego przepaścią Rohacza Ostrego zdobytego przed chwilą, to w stronę Smutnej Przełęczy, która wydawać by się mogła na jeszcze dość od nas odległą. Czas mamy trochę gorszy niż zakładaliśmy, więc udajemy się dalej i granią, często opuszczając szlak aby posmakować trudniejszych rohackich graniowych przejść. Po chwili wychodzi nawet słońce, co oczywiście powoduje na naszych twarzach wielki uśmiech :-)
Co istotne na tym odcinku jesteśmy niemal sami, a pojedyncze spotkane osoby nie stwarzają odczucia tłumów na szlaku. Tak ładnym szlakiem widokowym i interesującym pod względem turystycznym dochodzimy do ostatniego uskoku przed przełęczą. Z dwóch wariantów wybieram ten na stronę północną i wkrótce siedzimy sobie z Majką na przełęczy będąc w kontakcie ze światem, mając na swoich telefonach polski zasięg. To sprawia, że Majka wchodzi dzięki GPRS na forum dając znać gdzie jesteśmy :-)
Po dość długim odpoczynku rozpoczynamy zejście na stronę Doliny Smutnej. Tutaj już bez żadnych trudności, najpierw zakosami później już tylko delikatnie wijącą się ścieżką tracimy wysokość, po drodze pokonując jeszcze kilka płatów śnieżnych. Wchodzimy w kosodrzewinę a niebawem dochodzimy do odejścia szlaku nad Rohackie Stawy, którym też się dalej udajemy.
Jako pierwszy ukazuje nam się Wielki Staw Rohacki, przy którym chwila postoju. Jak się okazuje nasze przyjście wzbudziło nadzieję na posiłek u dwóch kaczek które płyną do nas aż z drugiego, dość odległego brzegu. Następnie najpierw z wody później nieśmiało wychodząc na brzeg próbują "wyłudzić" od nas coś do jedzenia :-)
Przesuwające się chmury odsłaniają słońce i nadają niezwykłe barwy okolicy, od zieleni przy stawach po ładnie oświetloną ciepłą szarość skalistych zboczy Rohaczy. Dość szybko jednak ponownie nadciągają chmury sprowadzając ponownie okolicę do barw bardziej ponurych... idziemy dalej.
Po pokonaniu krótkiego podejścia odsłaniają nam się kolejne stawy tj. Mały i Pośredni, a ostatecznie dochodzimy nad brzeg Wyżniego. Niestety w tym miejscu zaczyna padać, a deszcz niebawem staje się dość intensywny. Kontaktuję się jeszcze przez telefon ze schroniskiem potwierdzając naszą wcześniej dokonaną rezerwację i szybkim krokiem, aby zdążyć do bufetu przed jego zamknięciem schodzimy na dno Doliny Rohackiej. W pośpiechu rezygnujemy ze zboczenia na krótką ścieżkę prowadzącą pod Rohacki Wodospad, jak się okazuje niepotrzebnie gdyż czas zejścia mamy naprawdę świetny.
Niedługo wita nas asfalt i już do samego schroniska podążamy wzdłuż normalnej drogi. Na może 10 minut przed schroniskiem deszcz ustaje, pokazuje się słońce i tylko oglądając się do tyłu widzimy ciemne chmury świadczące o mocnych opadach tam powyżej. Zapowiada się ładny wieczór.
Schronisko na Zwierówce wita nas więc przy ładnej pogodzie, dookoła czuć powiew specyficznego górskiego powietrza, a niebawem odsłania się także szeroko rozumiana grań Rohaczy. W tutejszym bufecie zamawiamy obiad, który mi bardzo smakuje, a szczególnie piwko w cenie 28 SK :-)
Pozostaje jeszcze zaplanować trasę na jutro, co też robimy przed budynkiem schroniska, w świetle czołówki, co chwila spoglądając w ciemność spośród której gdzieś tam wyłaniają się potężne cienie wielkich dwutysięczników...
Kontynuacja...
![]() | "Przez Przełęcz w Osobitej" |
Zdjęcia
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |