------------------------------------
Ostatnia aktualizacja: 27.03.2011
Najlepsze górskie strony
|
Wielkie krople deszczu rozpryskiwały się z dużym impetem o szybę jadącego autobusu, a niskie i ciemne chmury stwarzały niezwykle ponurą atmosferę. Miałem wówczas wrażenie, że niemal wszyscy jadący razem ze mną mieli ochotę trafić do ciepłego domu, w miejsce gdzie by im nie kapało na głowę, włączyć telewizor, wziąć może piwko do ręki... a ja zmierzałem właśnie w Tatry. Miałem zamiar założyć plecak i nawet w deszczu zanurzyć się w tę szarą otchłań, byle by pójść wyżej i znaleźć się w tym innym świecie. Lepszym i ciekawszym. A moim pierwszym celem miało być Zbójnickie Schronisko leżące na 1960 metrach.
Pewnie jako jedyny z pasażerów miałem całkiem przyzwoity nastrój. W sumie to przecież wszystko układało się zgodnie z planem... Wierzyłem, że zła pogoda w sobotni poranek pohamuje większość turystów przed wyjściem na szlak, no a przynajmniej tych "niedzielnych" turystów. Liczyłem więc na pustki. Z kolei prognozy zapowiadały na popołudnie i wieczór znaczącą poprawę, ale popołudniu to ja już miałem być wysoko...
Wysiadając wczesnym popołudniem z autobusu w Starym Smokowcu obserwowałem to co się wyłaniało spośród chmur. Nie było tego zbyt wiele, ale zawsze coś. A to niżej położony fragment grani Sławkowskiego, a to gdzieś mignął jakiś fragment Łomnicy... Dla mnie to jednak oznaczało jedno - nadzieję na poprawę. I z tą myślą ruszyłem na szlak.
Tak jak to zwykle bywa pierwszy odcinek jest najmniej godny uwagi. Nie mam tu na myśli tylko widoków (czy też w zasadzie ich brak), ale na początku czuć jeszcze tę bliskość cywilizacji. Nie wiem nawet jak ją zauważam. Może to szersza niż wyżej ścieżka, ułożona wygodnie, wydeptana w wielu miejscach na boki, może roślinność która różni się zdecydowanie od tej występującej wyżej, a może to większa ilość ludzi i to tych wędrujących z parasolami, w klapkach, spacerujących po szlaku czasem pewnie nie wiedząc nawet dokąd, byle przed siebie... Dlatego też ten etap pomijam. Dla mnie szlak na dobre rozpoczął się od momentu skręcenia w Dolinę Staroleśną...
Kiedy skręciłem na tę niebieską ścieżkę, od razu poczułem pewną odmienność. Ten początkowy odcinek o którym pisałem powyżej jakby został w tyle. Cisza, ludzi prawie brak, a spotkane pojedyncze osoby sprawiały wrażenie przygotowanych na spotkanie z wysokimi górami. Wyjście powyżej górnej granicy lasu odsłoniło mi najbliższe otoczenie. Rywociny, strome i wysokie urwiska Sławkowskiego Szczytu, a gdzieś w oddali próg górnej części doliny, który znikał chwilami pośród ciemnych chmur przesuwających się dość szybko w moją stronę. Zatrzymałem się na chwilę, wyciągnąłem aparat i usiadłem. Nie spieszyło mi się do schroniska. Dziś nie miałem nic innego w planie. Poczułem jednak na sobie pierwsze krople deszczu. Spakowałem wszystko do plecaka, upewniłem się że co cenniejsze jest zawinięte w reklamówki i ruszyłem w stronę deszczu i wysokości...
Wkrótce gęsto padające krople osaczyły mnie z każdej strony. Zacząłem odczuwać zimne powiewy wiatru, zrobiło się mokro, niezbyt przyjemnie, ale jednak wiedziałem, że jestem w górach. Na logikę biorąc trochę to dziwne aby być w takiej chwili zadowolonym. Ja jednak byłem. I choć schowałem się na jakiś czas pod wielkim głazem, to jednak w każdej chwili byłem gotowy do pójścia dalej. Po to tu przecież przyjechałem. A deszcz? To taki specyficzny ale nieodłączny towarzysz gór. Trzeba się do niego przyzwyczaić, jednak jak się go lepiej pozna można go nawet polubić. Byleby tylko nie był zbyt natrętny, nie za każdym razem się pojawiał. Od czasu do czasu da się z nim jednak wytrzymać...
Wędrując dalej widziałem jak kolejne turnie i wierzchołki uwalniają się spod szarej opatuliny. Deszcz gdzieś nagle zniknął, zaczęło nieśmiało nawet przebłyskiwać słońce. Wiatr jednak pozostał. Zimny, przeszywający... Z pewnością nie lipcowy. Założyłem dodatkowy polar.
Mostek poprowadził mnie na drugą stronę Staroleśnego potoku. Trochę wyżej jakiś jego dopływ pokonałem po kamieniach, a ścieżka niedługo zaprowadziła mnie na mały festiwal niewielkich wodospadów. Te jeden po drugim spadały i przetaczały się przez nią, jednak na tyle niegroźnie, że można je było rozpatrywać wyłącznie jako dodatkową atrakcję dla tego miejsca. Ścieżka poniosła mnie teraz w pierwszy skalisty próg, gdzie o dziwo zamieszczono łańcuchy, urzeźbiona jednak doskonale skała raczej nie zachęcała do ich użycia. Tak więc poszedłem dalej...
Kolejny mostek, rozpoczyna się właściwe podejście. To jednak wydaje mi się krótkie i szybko wyprowadza mnie nad brzeg Warzęchowego Stawu. Krótki postój, kolejne zdjęcie i idę dalej. Niebawem obserwuję koryto potoku płynącego na długim odcinku pod pozostałym po zimie zmrożonym śniegiem. Lipiec...
Tak docieram nad Długi Staw, ścieżka podnosi się jeszcze trochę, wkrótce wyłania się schronisko, pokonuję ostatnie metry i wchodzę do środka. Po chwili jednak wychodzę, patrzę na moje upatrzone górskie cele na jutro... Te toną w chmurach, ale prognozy mówiły że będzie dobrze i z takim też przeświadczeniem wracam i wykupuję nocleg.
Wieczorem wychodzę jednak jeszcze raz i udaję się kawałeczek pod prąd żółtym szlakiem, odsłania mi się Staroleśniański Staw, gdzieś w oddali poniżej chmur przebłyskują małe słowackie miejscowości... Zimno i wiatr jednak sprawiają że zawracam, trzeba się w końcu wyspać. Jutro będzie ciekawiej...
Powyższe zdjęcia są chronione prawem autorskim. Ich publikowanie, kopiowanie, przetwarzanie oraz wykorzystanie bez wiedzy i zgody autora jest zabronione.
Budząc się rankiem od razu kieruję swój wzrok w stronę okna. Następuje jakby chwila lekkiego rozczarowania. Kolory szare dominują za oknem, ciągle mam jednak jeszcze nadzieję, że może to tylko ze środka tak wygląda. Ubieram się i schodzę na dół.
Zimne i rześkie powietrze ciągnące od korytarza pozwala zapomnieć o duchocie panującej na poddaszu. Parę kroków i jestem na zewnątrz, staram się ocenić sytuację, ale zachwycony nie jestem. Tak jak i wieczorem, także i obecnie większość szczytów znajduje się gdzieś w chmurach, ale ciągle świta gdzieś ta nadzieja. Może później będzie lepiej, przecież to są góry a tu zmiany następują często bardzo szybko.
Pakowanie plecaka, śniadanie i jestem w drodze. Prawdopodobnie jako pierwszy przemierzam dziś niebieski szlak na Rohatkę. Zostawiam za sobą schronisko, które raz znika raz się pojawia pomiędzy wzniesieniami... Po może 20 minutach dochodzę do potoku, przeprawiam się na drugą stronę i... pojawia się słońce. Ciepło wlewa się w dolinę, po chwili czuję go już na sobie, przyroda ożywa, a we mnie ożywa nadzieja na świetne widoki oraz niezapomniany dzień gdzieś wysoko w górach.
Kończy się wygodna ścieżka, rozpoczyna się natomiast etap małej wspinaczki. Przyjemnie urzeźbiona skała pozwala na szybkie zdobywanie wysokości. Oglądam się za siebie i aż zdziwiony jestem, że już tyle podejścia mam za sobą. W dole w sporej odległości ode mnie widzę grupkę ludzi znaną ze schroniska.
Podejście pomimo że chwilami dość strome nie jest w warunkach suchej skały trudne, szybko też osiągam siodło przełęczy. Znajduję się więc na 2290 metrach, w miejscu oddzielającym Dolinę Białej Wody od Doliny Staroleśnej. Widzę już częściowo masyw potężnego Gierlacha, lśniący w słońcu na tle bezchmurnego nieba. Zostaję tutaj na chwilę, ale wkrótce zagłębiam się w dość krótki ale zarazem stromy, głęboki i mocno zacieniony żleb. Miejsce to jest solidnie ubezpieczone klamrami i łańcuchami i jest chyba najtrudniejszym miejscem podczas całej dzisiejszej wędrówki. Poniżej wchodzę w piarżyste zbocze, na szczęście przykryte już tylko kilkoma niezbyt wielkich rozmiarów płatami śniegu. W pół godziny osiągam rozwidlenie szlaków...
Tutaj kieruję się do góry podążając na przełęcz Polski Grzebień. Po drodze uwagę przyciągają szczególnie Dzika Turnia oraz Mała Wysoka wydająca się stąd tak odległa, a przecież w ciągu kilkudziesięciu minut mam się znaleźć na jej wierzchołku. Trochę powyżej mnie widzę dwie osoby podążające granią ku Litworowemu, a prawdopodobnie także i na Gierlach, ja tymczasem na przełęczy odbijam w lewo i już ostatecznie przybliżam się do wierzchołka Małej Wysokiej. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony pustkami na szlaku, do tej pory poza wspomnianą grupką pod Rohatką oraz wypatrzonymi przed chwilą na grani nie spotkałem nikogo. Jak widać jeszcze za wcześnie aby tłumy z dołu zdołały się tutaj dostać.
Z każdą chwilą moja nadzieja przechodzi w pewność że widoki z wierzchołka będę miał niezapomniane. Białe kłębiaste i wysokie chmury dodają uroku. Jest ciepło, jak wspomniałem przed chwilą odludnie, czego chcieć więcej...
Wejście jest dość proste, jedynie na pierwszym odcinku troszkę przejścia w skale, ale nietrudne, wyżej przejście niezbyt eksponowanym piarżystym i kamienistym zboczem. O 10.00 staję w najwyższym punkcie, tzn. na 2428 metrach. Warto tu dla przypomnienia zaznaczyć, że Mała Wysoka znajduje się jakby w centrum Tatr Wysokich. Widoczne są stąd wszystkie najwyższe szczyty Tatr i to w niewielkiej odległości.
Siedząc tak na szczycie przez prawie godzinę, obserwuję przesuwające się masy chmur przewijające się przez skaliste wierzchołki wysokich szczytów. Wkrótce też widzę potężny wał mgieł i chmur zmierzający z wielką prędkością od Doliny Wielickiej w moją stronę. Chwila, moment i jestem otoczony szarością, wydaje się że widzę tylko na parę metrów, że jestem zawieszony gdzieś w powietrzu, za chwilę jednak widoki ponownie się odsłaniają, robię kolejne fotografie i schodzę na dół.
Na Polskim Grzebieniu tymczasem uzbierało się trochę ludzi, atmosfera zacisznego miejsca odeszła w niepamięć. Jednak moje plany zmierzające ku Dolinie Białej Wody pocieszają mnie, gdyż wiem że tam znowu odnajdę spokój. I tak też się dzieje...
Opuszczam główną grań Tatr i mijam kolejne stawy. Zmarzły, Litworowy, Kaczy... Każdy z nich znajduje się jakby w innym piętrze doliny, oddzielone sporą różnicą wysokości wydają się być całkowicie od siebie odmienne. Na ich tle wyrastają potężne dwutysięczniki, charakteryzujące się tutaj dużym przewyższeniem. Nie bez powodu Dolinę Białej Wody uważa się za najbardziej przypominającą alpejską dolinę. Ona po prostu ma w sobie coś niezwykłego...
W paśmie kosodrzewiny pojawia się intensywna zieleń i kolory wiosny i lata, na wysokości progu Kaczej Doliny wchodzę pomiędzy pierwsze drzewa. Tutaj jednak uwagę swoją zwraca intensywny szum spadających wód Kaczej Siklawy. Następnie szybko w dół lasem dochodzę na Polanę pod Wysoką. Chęć zrobienia ładnej panoramy wraz z Potokiem Białej Wody jest trochę zniweczona przez stojącego na brzegu srebrnego jeepa. Nie ma to jak w środku gór spotkać samochód.
Podążam więc dalej, zbliżając się a następnie mijając urwiska masywu Młynarza. Góry pozostają poza mną, ale wspomnienie na pewno pozostanie na długo. Jeszcze przejście przez Polanę Biała Woda, gdzie pod koniec drogę przebiega mi spora łania. Niedługo później przekraczam granicę na Łysej Polanie i łapię busa do Zakopanego kończąc bardzo udany wypad tatrzański. No i się skończyło i do następnego...
Powyższe zdjęcia są chronione prawem autorskim. Ich publikowanie, kopiowanie, przetwarzanie oraz wykorzystanie bez wiedzy i zgody autora jest zabronione.
|