Kuźnice przywitały mnie sporymi pustkami. Po wyjściu z busa kroki swoje skierowałem od razu na niebieski szlak. Znajome zakręty, znajome punkty charakterystyczne, odejście szlaku na Nosal, zakręt na Boczaniu, wyjście ponad górną granicę lasu już na grzbiecie Skupniowego Upłazu... Można by tak długo wyliczać. Minąłem Karczmisko i na Królowych Rówienkach rozpoczęła się moja dzisiejsze przygoda z otoczeniem Doliny Gąsienicowej...
To co widziały oczy musiało być jednak uzupełniane przez wyobraźnię. Większość szczytów znajdowała się pośród szarych chmur nadając okolicy posępny i surowy klimat. Kroki swoje kierowałem ku jednemu z najbardziej charakterystycznych tutejszych wierzchołków. Kierowałem się ku Kościelcowi.
W wędrówce tej myślami wracałem też do mojego poprzedniego przejścia tą drogą. Ostatnio byłem tu prawie pięć miesięcy temu. Nocą w zawiei śnieżnej, widząc na parę metrów, nie mogąc chwilami zrobić kroku, gdyż wichura ukazywała wówczas bezsilność człowieka. Dzisiaj może nie sielankowo, bo dookoła sporo chmur zasłaniających słońce. Ale ciepło, bezwietrznie pośród otaczającej zieleni. Całkiem inny świat. Ostatnie zejście do schroniska - wówczas do oazy cywilizacji w której chciało się przeczekać to co natura tutaj wyprawiała. Dzisiaj tylko jako punkt przerwy i krótkiego odpoczynku przed wyjściem w wysokie partie Tatr.
Droga nad Czarny Staw Gąsienicowy. Trawersuję zbocze Małego Kościelca, dochodzę do moreny za którą kryją się wody tego sporego stawu. Tutaj pierwszy napotkany dzisiaj śnieg, jednak miękki i niezbyt głęboki. Problemów z przejściem nie ma. Wkrótce ukazuje się mi się spokojna granatowo-czarna tafla stawu. Na wprost jeszcze widać spore białe pola śnieżne, szczególnie Dolinka Kozia i rejony położone pod ścianami Orlej Perci o wystawie północnej. Droga na Kościelec wygląda natomiast zachęcająco, nie zwlekam długo i ruszam szybko zdobywając wysokość.
Wspomniane wcześniej chmury rozlokowały się obecnie swoją dolną granicą na wysokości około 1800-1900 metrów. Pozostawiły Mały Kościelec pod sobą, ale szpic tego właściwego przykryły, nie dając możliwości do podziwiania jego niezwykłej sylwetki. Na szlaku oprócz mnie jedynie kilka osób, cicho, powiedziałbym nawet smętnie, ale jakoś tak odmiennie i tajemniczo... bardzo przyjemnie.
W dole z każdą chwilą zostaje coraz to mniejszy Czarny Gąsienicowy, wkrótce wita mnie tutejsza grań, a chwilę później dość przepaścista przełęcz Karb. Spoglądam uważnie w górę, Kościelec ciągle przykryty szarymi chmurami, ale sucha skała i brak śniegu zachęcają mnie do dalszej wędrówki. Może się przejaśni, może wyjdę akurat ponad warstwę chmur. W górach nigdy nic nie wiadomo...
Jasnoszare chmury wraz z ciemnoszarymi skałami tworzą teraz krajobraz mojej dalszej drogi. Jedynie czarne znaki szlaku wprowadzają dodatkowy kolor do otoczenia... I choć wydawać by się mogło, że cóż ciekawego może prezentować taka sceneria, to jednak dla mnie ma ona w sobie coś niezwykłego, myślę że coś co pozwala zapomnieć o cywilizacji a przenieść się w tak niecodzienne miejsce. I choć brak krajobrazów, szerokich panoram to jednak warto jest pójść i w takich warunkach gdzieś tam wyżej... Nie koniecznie góry muszą przedstawiać walory widokowe, ale mogą jak dla mnie przedstawiać pewne niezapomniane wrażenia, dać możliwość przeżycia czegoś jakże odmiennego, danego tylko tym nielicznym którzy w takich warunkach zapuszczają się wyżej. Ważne jednak aby robić to świadomie, przekraczając bowiem pewne granice bezpieczeństwa i rozwagi, zamiast ciekawych przeżyć możemy znaleźć się na krawędzi pomiędzy życiem a śmiertelnym niebezpieczeństwem...
Mijam próg na Kościelcu, następnie kilka zakosów, przejścia przez nachylone płyty skalne. Chwilami wspomagam się rękoma przy wejściu na te bardziej strome skalne formacje. Chmury otoczyły mnie już dookoła, ale widoczność nie spada poniżej pewnego przyzwoitego minimum, aby nie pobłądzić i nie wejść w przepaścisty teren. Pod samym wierzchołkiem jeszcze kilka troszkę trudniejszych miejsc i wkrótce staję na szczycie. Widok niestety mam taki sam jak i poprzednim razem kiedy tu byłem. Dookoła szarość i... nic poza tym. W takiej chwili myślę sobie o tym majestatycznym wierzchołku widocznym przy dobrej pogodzie z dołu. Myślę sobie, że jestem na samym jego szpicu, który teraz jest zasłonięty od co najmniej 300-400 metrów poniżej mnie.
Daję znać na forum o mojej obecności na 2158 metrach i schodzę. Tą samą drogą bo przecież innej znakowanej tutaj nie ma. Tak więc nic nowego tylko teraz zamiast w górę to w dół. Chmury niedługo jakby zaczęły się trochę przerzedzać. Widzę grzbiet Małego Kościelca, w dole znowu majaczy mi Czarny Gąsienicowy. Wkrótce odsłaniają się Granaty... i tu pojawia mi się myśl w głowie - a może by tak dziś udać się jeszcze tam?
Póki co jednak schodzę z Karbu na stronę Zielonego Stawu Gąsienicowego. Czekają mnie dwa przejścia przez spore jeszcze płaty zalegającego tutaj śniegu. Na wypłaszczeniu poniżej odwracam się i widzę odsłonięty cały Kościelec. Chmury jakby się trochę podniosły, szkoda że teraz mnie tam nie ma...
Wyciągam z plecaka piwko i myślę... Myślę nad dalszym planem dzisiejszego dnia. W międzyczasie nawet zaczyna nieśmiało przebijać się słońce. Jest decyzja. Po obiadku w Murowańcu kieruję się w stronę Granatów.
Schronisko teraz jest już oczywiście z racji godziny bardziej oblegane niż z rana. Pojawiają się wycieczki, i choć "wakacyjnego" tłumu ludzi jeszcze nie ma, to o ciszy tutaj teraz można tylko pomarzyć. Wkrótce ponownie wychodzę na szlak. Drugi raz dzisiaj idę w stronę Czarnego Gąsienicowego, można powiedzieć zaaklimatyzowany czy też podążający nabranym wcześniej szybkim tempem wyprzedzam wycieczkę szkolną - chyba ze 30 osób...
Nad północnym brzegiem stawu się nie zatrzymuję. Tym razem zamiast w prawo skręcam w lewo. Zostaję sam, krótki przystanek czeka mnie przy rozejściu żółtego szlaku w stronę Skrajnego Granatu. Spoglądam wysoko zadzierając do góry głowę. 600 metrów ponad mną widnieje wierzchołek Skrajnego Granatu. Mój najbliższy cel. Patrzę jednak na chmury, te jakby napływają z Podhala, dość nisko położone. Czuję, że może być powtórka w kwestii widoczności z Kościelca.
Niesiony jakby tą obawą naprawdę w dużym tempie podchodzę do góry. Podejście jest tutaj strome, ale wolne całkowicie od śniegu ma charakter typowo letni. Nagle w pewnej chwili słyszę spory hałas. Szukając przyczyny widzę sporych rozmiarów głaz lecący z wysokości kilkuset metrów gdzieś spod Pośredniego Granatu. Wkrótce niknie mi gdzie na dole, na skałach powyżej pozostają jeszcze przez chwilę tumany kurzu wzbite przez niego podczas jego spadku na dół.
Powyżej kosodrzewiny przejście na drugą stronę tutejszego żlebu. Tutaj też wchodzę pomiędzy skały i już dalej czymś przypominającym lekką i łatwą wspinaczkę pnę się do góry. Po drodze spotykam czwórkę ludzi zmierzających w tym samym co ja kierunku. Jak się później okazało towarzyszymy sobie aż po Czarny Staw Gąsienicowy przy zejściu.
Chmury zasnuły niebo całkowicie, teraz idę jakby w lekkiej mżawce. Widzę cienie pochodzące od Żółtej Turni oraz Wierchu pod Fajki. Szczególnie ten drugi w takiej scenerii pokazuje swoją niezwykłą rzeźbę. Znajduję się już na jego wysokości... do Skrajnego Granatu już niedaleko. Tuż pod wierzchołkiem do znaków żółtych dołączają czerwone pochodzące od Orlej Perci. Na wierzchołku zatrzymuję się na chwilę i tak sobie myślę, że skoro już tu jestem to może przejdę się jeszcze na Zadni Granat...
Gdzieś niedaleko pode mną słyszę ludzi. Ograniczona widoczność nie pozwala mi ich jednak dojrzeć. Jako że głosy pochodzą z kierunku w którym się wybieram, niedługo widzę trójkę ludzi. Wolnym tempem starają się przejść stromą nachyloną skałą. Idzie im to jednak bardzo wolno. Obchodzę ich bokiem i według mnie prostszym wariantem, niedługo jestem przy słynnym kroku nad "przepaścią". Parę sekund zastanowienia czy też zbierania myśli, ale chwytam się łańcucha i robię stanowczy krok do przodu. Jestem po drugiej stronie, teraz czeka mnie podejście pod Pośredni Granat.
Orla Perć oznajmia swoją obecność tutaj, choć nie jest to żaden z jej najtrudniejszych odcinków. Kiedy już jestem na Pośrednim Granacie chmury trochę rzedną, ale tylko trochę. Widzę zarys Orlej Baszty, pojawia się oczywiście także Skrajny i Zadni Granat. W dole nawet na upartego można wypatrzeć Czarny Staw...
Schodzę na Pośrednią Sieczkową Przełączkę, tam szlak opuszcza grań schodząc na stronę Buczynowej Dolinki... Właśnie to miejsce wygląda najbardziej groźnie - tuż pod kilkumetrowym skalistym zejściem spory i stromy płat śniegu prowadzący gdzieś w otchłań. Ostrożnie schodzę i widzę, że stawiając kroki przy samej ścianie da się go obejść. Wkrótce staję na najwyższym czyli Zadnim Granacie...
Deszcz staje się coraz mocniejszy i choć ulewą nazwać tego nie można to robi się dość nieprzyjemny. Pomimo silniejszego deszczu odsłania się trochę otoczenie leżącej poniżej Dolinki Koziej, tam widać jeszcze sporo pozostałego po zimie śniegu, gdzieś w oddali prześwituje Kozia Przełęcz, Zamarła Turnia, Mały Kozi - wszystko w śniegu...
Zejście z Zadniegu Granatu jest łatwe technicznie, schodząc licznymi zakosami w dół szybko tracę wysokość, a kiedy dochodzę do dna dolinki wchodzę w śnieg. Jeszcze trochę i jestem nad zmarzłym jeszcze trochę Zmarzłym Stawem. Dołącza tu trochę ludzi z innych szlaków tutaj się zbiegających. I tak już dalej wędrując dochodzę do Czarnego Gąsienicowego - po raz trzeci w dniu dzisiejszym. Zatrzymuję się na chwilę, trochę odpoczynku, jednak myśl o zjedzeniu czegoś ciepłego pcha mnie do Murowańca, odwracam się jeszcze i... okazuje się że wszystkie okoliczne szczyty się całkowicie odsłoniły... Cóż, znowu okazuje się że już niestety po moim zejściu na dół.
W Murowańcu przerwa, ale dość krótka. Kiedy wracam i jestem na Królowych Rówienkach widzę jak tumany chmur gdzieniegdzie tylko poprzerywane ukazują niewielkie wycinki poszarpanych szczytów Tatr Wysokich. Ten niezwykły widok zatrzymuje mnie na chwilę, nawet na dłuższą... Jednak późna godzina w połączeniu z koniecznością dzisiejszego powrotu do Krakowa ostatecznie przeganiają mnie stamtąd. Na Karczmisku wybieram wariant Jaworzynki. Schodząc w dół już w lesie nagle widzę sporych rozmiarów łanię... Jest naprawdę blisko mnie, może 10 może 15 metrów i na dodatek jest mną mocno zainteresowana. Patrzę na nią ona na mnie... i tak to trwa. Aparat mam niestety w plecaku, chcę go wyciągnąć ale w międzyczasie widzę, że ona zaczyna zmierzać w moją stronę. Rezygnuję więc ze zdjęcia i spokojnie oddalam się w dotychczas obranym kierunku. Ta jakby się upewniając wychodzi za mną na ścieżkę i odprowadza mnie wzrokiem...
Zmierzch zastaje mnie na dnie doliny, mijam znajome zakręty i punkty charakterystyczne, niewielkie zagajniki na ścieżce przez rozległą polanę, wchodzę w las, odsłaniają się Kuźnice. Ciekawe gdzie następnym razem przywitają mnie Tatry. A myślę że to niedaleka przyszłość :)