Około godziny 9.00 wyruszamy naszą czwórką z Kuźnic. Kupujemy bilety wstępu - choć niestety pani w budce z góry się pyta na ile dni - chyba z naszymi bagażami nie wyglądamy na osoby idące na jeden dzień. Tak więc kupujemy bilety dwudniowe - co też jest zgodne z naszymi planami. Większość ludzi udaje się na szlak niebieski, my idziemy na wprost żółtym. Już po 10 minutach wychodzimy na tonącą w słońcu Polanę Jaworzynkę (foto). Dzień zapowiada się taki na jaki wskazywały prognozy. Za ciepło już oczywiście nie jest, ale jest słonecznie - warunki są naprawdę wymarzone do wędrówki. Początkowo wolno zdobywamy wysokość, później szlak się podnosi troszkę bardziej. W górze widać okolice Przełęczy między Kopami (1499 m), oraz jak się dobrze przyjrzeć widać także turystów, idących wspomnianym wcześniej niebieskim szlakiem przez Skupniów Upłaz. Idąc dalej, po chwili wchodzimy w cień, gdyż słońce chowa się za pobliską granią. Dochodzimy do charakterystycznego punktu, jakim jest zwrot szlaku w prawo o ponad 90 stopni. To właśnie od tego miejsca rozpoczyna się właściwe podejście na przełęcz. Ścieżka biegnie już dużo bardziej stromo niż poprzednio, w związku z czym wraz z czasem każdy zaczyna iść swoim własnym tempem. Odcinek, gdzie idzie się lasem nie jest długi i niedługo ponownie wita nas słońce. Po pewnym czasie zatrzymujemy się na krótkie śniadanie i złapanie oddechu. Do przełęczy nie mamy już daleko, ale tutaj jest spokojniej. Widać stąd wyraźnie Babią Górę (1725 m) - co potwierdza, że widoczność jest dziś w miarę dobra (foto). Postój nasz tutaj trwa dość długo, chyba nawet dłużej niż powinien. W końcu wyruszamy dalej, aby po chwili osiągnąć Przełęcz między Kopami. Teraz to my widzimy na dole turystów idących Polaną Jaworzynka, w postaci małych kolorowych punkcików. Z przełęczy widzimy już także Giewont (1894 m) (foto). Tutaj jednak zatrzymujemy się na dużo krócej - kilka zdjęć i idziemy dalej. Wysokogórskie krajobrazy dopiero teraz zaczynają się nam pokazywać. Otoczenie Doliny Gąsienicowej w kolorach jesieni i w słońcu, wygląda naprawdę dość imponująco (foto). Ze szlaku widać także dość odległe okolice Przełęczy Krzyżne. Po chwili ukazuje się zielony dach Murowańca. Jedyną wadą szlaku, którym teraz idziemy, jak i pobliskiego schroniska jest bardzo duża ilość wędrujących tutaj turystów. Tuż przed schroniskiem i Halą Gąsienicową szlak zaczyna się troszkę obniżać, schodzimy więc nim w dół i po chwili znajdujemy się przed schroniskiem. Mamy to szczęście, że znajdujemy szybko akurat jedną wolną ławkę. Mimo, że przed nami jeszcze daleka droga, bo w sumie to dopiero początek, to zanosi się nam tutaj na dłuższy postój (foto*). Wyciągamy sobie po jednym piwku, które przywieźliśmy z Krakowa i odpoczywamy. Jedno piwko z pewnością nam nie zaszkodzi, a może nawet pomoże :) Jest tu tak przyjemnie, że w dalszą drogę wybieramy się dopiero około 12:20.
Teraz wchodzimy na szlak żółty. Od razu widać, że jest to szlak mało uczęszczany. Najpierw szlak się obniża, przekracza Czarny Potok, a następnie znowu się podnosi. Rozpoczynamy dość długie podejście stokiem Żółtej Turni, który oddziela Dolinę Gąsienicową od Doliny Pańszczyca. Po chwili jesteśmy już w paśmie kosodrzewiny (foto). Z tyłu dobrze widać Giewont (1894 m), Kasprowy Wierch (1987 m) oraz Murowaniec. Podejście tutaj jest dość długie, co szczególnie daje się we znaki ze względu na nasz spory bagaż. Przechodzimy niedługo nad Żółtym Potokiem (foto), który dość ciekawie komponuje się w otoczeniu jesiennych pojedynczych drzew (foto), (foto). W końcu przechodzimy na stronę Doliny Pańśzczyca i znowu schodzimy aby osiągnąć jej dno (foto*), (foto), (foto*). Tutaj nasz szlak krzyżuje się z czarnym szlakiem, ale my dalej podążamy za znakami żółtymi. Teraz nie jest specjalnie stromo i po chwili mijamy Czerwony Stawek, a właściwie dwa stawki, gdyż niski poziom wody spowodował jego podział. Nad stawem zatrzymujemy się jedynie w celu zrobienia kilku zdjęć (foto). Z prawej strony wznosi się dość stromo Żółta Turnia (2087 m) (foto). Od teraz podejście robi się trochę bardziej strome, ale to tylko przedsmak tego co nas czeka przy podejściu na Przełęcz Krzyżne (foto), (foto). Właśnie ta przełęcz ukazuje się niedługo naszym oczom (foto*). Widać parę osób na szlaku, ale ogólnie nie ma dużo ludzi. Chmury dalej znajdują się bardzo wysoko, więc widoki powinny być pierwsza klasa. Rozpoczynamy więc to ostateczne podejście, znowu każdy idzie swoim tempem. Podejście nie jest trudne technicznie, może jest trochę stromo miejscami, a w pewnych miejscach przydaje się urzeźbienie skał (foto). Trzeba jednak powiedzieć, że jeśli na szlaku nie jest ślisko, to szlak jest prosty technicznie i w miarę bezpieczny. Podejście ostre trwa około pół godziny (foto). Tuż pod przełęczą wchodzimy w płaty śniegu, ale nie jest to śnieg specjalnie zamrznięty i także nie stanowi większego zagrożenia. W każdym razie o godzinie 15.40 wychodzimy na przełęcz (2114 m). Widoki są po prostu takie jak sobie wymarzyliśmy (foto*), (foto), (foto*), (foto), (foto). Tego się specjalnie nie da opisać, to po prostu trzeba zobaczyć. Widać doskonale znaczną część Doliny Pięciu Stawów Polskich i Wielką Siklawę, która z hukiem spada w Dolinę Roztoki. W jej otoczeniu wyróżnia się potężny masyw Miedzianego (2233 m), a ponadto z tyłu widać Mur Hrubego z wyłaniającym się zza niego Krywaniem (2495 m). Bardziej na lewo widoczne są tak znane szczyty jak Rysy (2503 m) czy Gierlach (2655 m). Niestety jest tutaj potwornie zimno, gdyż wiatr na siodle przełęczy wieje bardzo mocno. Dlatego też schodzimy parę metrów na stronę Doliny Pańszczyca i tam się zatrzymujemy na postój. Szczególnie gorąca herbata dobrze na nas wpływa.
Mimo że jest już dość późno, to decydujemy się z Krzyśkiem przejść się jeszcze krótkim odcinkiem Orlej Perci. Zostawiamy tu rzeczy i zdobywamy jeszcze Małą Buczynową Turnię (2168 m). Ten odcinek Orlej Perci jest akurat jednym z najłatwiejszych jej odcinków, także wspinaczki specjalnej tutaj nie ma. Widok stąd jest o tyle bardziej rozłegły, że widać stąd m.in. masyw Lodowego Szczytu (2627 m), który wcześniej był zasłonięty wierzchołkiem Wołoszyna (foto*), (foto). Po krótkim postoju tutaj wracamy na przełęcz. Teraz już się naprawdę musimy zbierać na dół. Do zmierzchu nie jest już długo, a do schroniska dość daleka droga. Oczywiście gdyby nie świadomość, że mamy latarki to byśmy nie decydowali się na tak długie postoje. Pierwszy etap zejścia jest dość mozolny gdyż trzeba uważać na wyjeżdżające spod nóg żwir i kamienie, gdyż zejście następuje żlebem lub w jego pobliżu. Jest tu miejscami dość stromo i ten odcinek dobrze by było zejść póki jest jasno (foto). Na szczęście z tym raczej nie ma obaw. Wkrótce osiągamy ponownie piętro kosodrzewiny i nasz szlak skręca coraz bardziej na zachód, co jest związane z koniecznością obejścia górą Doliny Roztoki. Tutaj już można spokojnie powiedzieć, że zmierzch się rozpoczął, ale jeszcze pewien odcinek udaje nam się przejść za widoku (foto*), (foto*). W końcu jednak zatrzymujemy się i wyciągamy latarki, gdyż dalsza wędrówka bez nich wiązałaby się z dużym niebezpieczeństwem.
Trzeba przyznać, że wędrówka nocą w świetle księżyca na wysokości około 1700-1800 metrów w Dolinie Pięciu Stawów Polskich jest z pewnością wędrówką niezwykłą. Przyzwyczajeni do ciągłego hałasu w Krakowie tutaj nareszcie człowiek widzi co to jest spokój i cisza. Oczywiście, że przecież nie pierwszy raz - ale tego brakuje nam na codzień. Wracając jednak do wędrówki trzeba naturalnie zauważyć, że podczas wędrówki w ciemności, mimo latarek trzeba dużo uważniej patrzeć pod nogi. Co prawda szlak tutaj nie jest przepaścisty i poza nielicznymi miejscami trudno było by spaść z większej wysokości, to z pewnością skręcenie czy nawet złamanie nogi jest możliwym scenariuszem. Tak więc tempo nasze nie jest za duże. Tak mija nam kilkadziesiąt minut drogi, jesteśmy już niedaleko połączenia się naszego szlaku z niebieskim z Zawratu, gdy nagle idąc jako pierwszy zauważam w świetle latarki... pochyloną, nieruchomą postać, dotykającą palcami ręki swoich butów. Twarzy tej osoby specjalnie nie było widać, jednak domyślam się że wyraz zdziwienia na naszych twarzach nawet w ciemności dałby się zauważyć. Zresztą chyba byłoby to naturalną reakcją każdego człowieka, idącego sobie w nocy pustym szlakiem, jak na wysokości 1700 metrów spotyka kogoś ćwiczącego jogę w ciemnościach. Oczywiście nie neguję, że warunki tutaj panujące były idealne do tego aby się skupić :) Po krótkiej przerwie w marszu kontynuujemy naszą wędrówkę i dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej dochodzimy do połączenia się naszego szlaku z wspomnianym wcześniej niebieskim. Teraz to już jesteśmy prawie na miejscu. Skręcamy w lewo, schodzimy w dół i po chwili jesteśmy na brzegu Wielkiego Stawu Polskiego. Przechodzimy przez charakterystyczny mostek nad wypływającym tutaj Potokiem Roztoka i po około 10 minutach drogi, ukazuje się nam oświetlony budynek schroniska.
Po wejściu do środka przeżywamy dość spore rozczarowanie. Co prawda to, że miejsc w pokojach nie ma to już wiedzieliśmy przed wyjazdem dzwoniąc tutaj, ale z tego co widzimy to miejsc nie ma także nigdzie na podłodze. Wszystkie korytarze są pozajmowane, podłogi w pokojach także, nawet tuż pod drzwiami wejściowymi do schroniska się rozbiło już parę osób. Jedyną opcją jest poczekanie do godziny około 21.00, kiedy to zamykają kuchnię i wtedy robi się troszkę luźniej w jadalni. Choć i tutaj widzimy że gdzie się dało zająć miejsce wcześniej, to już to zostało zrobione. W końcu faktycznie "pustoszeje" troszkę jadalnia i teraz próbujemy się wcisnąć gdzieś z karimatami. Mi się udaje położyć częsciowo pod ławką, a częściowo pod stołem - na którym zresztą także ktoś już się położył. Reszta z nas znajduje miejsca gdzieś indziej, ale w bardzo podobnych warunkach do moich. Tak staramy się zasnąć co nie jest do końca takie proste, gdyż teraz to już chrapie jednocześnie z 15 osób na sali. No ale nie ma co narzekać - w końcu nie codziennie nocuje się na 1670 metrach. Tak minął pierwszy dzień naszej wycieczki. Kilka godzin później budzimy się, aby wyruszyć w dalszą drogę na tatrzańskie szlaki.
foto* - zdjęcie z dostępnym szczegółowym opisem graficznym
