!!! Forum !!!
FORUM GÓRSKI ŚWIAT
Koniecznie zobacz!


Menu główne
Strona główna
Bezpieczeństwo w górach
Co nowego
Co wziąć na szlak?
Galeria zdjęć
Górskie korony
Partnerzy serwisu
Relacje wybrane z forum
Relacje z gór świata
Tapety
Zdjęcie miesiąca


Tatry
Informacje ogólne
Schroniska w Tatrach
Szlaki tatrzańskie


Inne góry w Polsce
Beskid Sądecki
Beskid Wyspowy
Beskid Żywiecki
Bieszczady
Gorce
Okolice Krosna
Pieniny


------------------------------------

Ostatnia aktualizacja:
27.03.2011

Najlepsze górskie strony




Niebo nad Tatrami, Zawrat 1988
Jest listopadowe, piątkowe popołudnie. Kończę szykować się do kolejnego wyjazdu w Tatry. To już trzeci raz w tym roku. Jadę z Jolką - tylko na weekend. W poniedziałek rano muszę być już w Poznaniu (zajęcia na uczelni). Spotykamy się na dworcu około szesnastej. Za trzy godziny odjeżdża pociąg do Zakopanego, który jest już podstawiony. Przychodzimy wcześniej, by zająć wygodne miejsce. To sprawdzony sposób. Pociąg jest z reguły mocno zatłoczony, a przed nami ponad dziesięć godzin jazdy. Gdy już wygodnie siedzimy w ciepłym przedziale, patrzymy przez okno na pogrążony w jesiennej mgle peron poznańskiego dworca, na podróżnych, zmierzających w sobie tylko wiadomych kierunkach, rozmawiamy o różnych sprawach. Jolka ma zawsze dużo do powiedzenia i umie znaleźć jakiś fajny temat do pogadania. Zastanawiamy się gdzie pójdziemy w Tatrach; Dolina Kościeliska, Chochołowska, a może do Murowańca i gdzieś w jego najbliższe otoczenie?

Przed dziewiętnastą pociąg rusza. Zaczyna się nasza wyprawa. Lubię tę daleką podróż. Chociaż trwa ona dość długo i sprowadza na nas zmęczenie, to nadaje ona całemu wyjazdowi pewien egzotyczny, tajemniczy posmak. Jestem podekscytowany. Siedzimy przy oknie. Patrzę na migające światła opuszczanego przez nas dworca i odległych domów. Za chwilę pociąg pogrąży się w ciemnościach listopadowej nocy. Z głową przypartą do szyby próbuję dojrzeć jakieś elementy krajobrazu. Co jakiś czas mijamy, jadące z hałasem po drugim torze w stronę Poznania, pociągi. Z każdą chwilą, z każdym stukotem kół zbliżamy się do naszego upragnionego celu.

Mijamy Wrocław, Opole. Około pierwszej w nocy jesteśmy w Katowicach. Tu pociąg zmienia kierunek jazdy. Teraz już jedziemy prosto w góry. Trochę śpię. Przebudzam się podczas postoju w Żywcu. Za oknem śnieg. W górach jest już zima. Znów zmieniamy kierunek jazdy. Teraz jedziemy już bardzo powoli. Gdy wjeżdżamy w zakręty, których jest tu bardzo dużo, dostrzegam, że pociąg prowadzą dwie lokomotywy; spalinowa i parowóz. Ten ostatni to już wielka rzadkość na polskich szlakach kolejowych. Patrzę na Jolkę. Z wyciągniętymi na moim fotelu nogami smacznie śpi. W ciemnym przedziale drzemią wszyscy podróżni. Ja też próbuję zasnąć. Muszę choć trochę wypocząć przed naszą trasą.

Po siódmej, wolno wjeżdżamy na dworzec w Zakopanem. Pociąg na szczęście jest mocno spóźniony. I dobrze. Jest już dzień. Przynajmniej nie musimy w ciemnościach czekać do czasu, gdy zostanie otwarty przydworcowy bar "FIS". Zawsze, starym zwyczajem po przyjeździe, zjadamy tu śniadanie. Gdy wysiadamy z wagonu, dostrzegamy na peronie górali, oczekujących na przyjeżdżających w góry turystów. Oferują nam noclegi. My dziękujemy za propozycje i kierujemy się w stronę baru. Jest piękna, zimowa, słoneczna pogoda, lekki mróz i bezwietrzna aura. Zapowiada się udany dzień.

Po śniadaniu idziemy na Dworzec PKS. Szukamy połączeń do Kuźnic. Zaplanowaliśmy wyjście do Doliny Gąsienicowej i tam nocleg w Murowańcu. Gdy podjeżdża autobus wsiadamy do niego i za chwilę zmierzamy w stronę Tatr. Na ulicach Zakopanego jest już ruch. Jadąc przez Rówień Krupową widzimy bardzo wyraźnie ośnieżone, znajome sylwetki tatrzańskich szczytów z ciągnącym się od lewej masywem Koszystej, Orlą Percią, dominującą w oddali piramidą Świnicy, rozłożystym Kasprowym no i oczywiście masywnym cielskiem Giewontu, za którym bieleją kopuły Czerwonych Wierchów. Cała ta panorama pięknieje na tle niebieskiego firmamentu. Jak w bajce. A jeszcze dwa miesiące temu, gdy wędrowaliśmy granią w stronę Kasprowego, było tu zupełnie inaczej: ciepło, kolorowo i jakoś przyjaźnie. Czuję się trochę niepewnie. To mój pierwszy zimowy wyjazd w Tatry.

Około dziewiątej jesteśmy w Kuźnicach. Z autobusu wysiada z nami kilka osób. Kierują się w stronę Kalatówek. Poprawiamy nasze ubrania, zakładamy plecaki i za chwilę ruszamy. Przechodzimy przez most na Bystrej. Na kamieniach wystających z hałaśliwego potoku dostrzegam wysokie czapy śniegu - świetny widok. Chwile przyglądamy się tej zimowej scenerii i za chwilę już jesteśmy na kamienistej drodze, prowadzącej nas wśród górskiego lasu w stronę Boczania. Wciągam głęboko powietrze. Czuję ostry zapach gór. Idziemy sami pośród świerków obsypanych świeżym śniegiem. Takich gór nie znam. Ruchliwy i gwarny latem szlak jest opustoszały. Panuje niesamowity spokój.

Dochodzimy do zakrętu na Boczaniu. Zatrzymujemy się, by w tym miejscu chwilę odpocząć. Stoi tu dwoje turystów obserwujących widoki górskie. Pozdrawiamy się wzajemnie. Rzeczywiście miejsce jest ciekawe, pierwsze na szlaku, w którym odsłaniają się góry. Dostrzegam sylwetkę Giewontu - jakże inną od tej charakterystycznej, znanej z Zakopanego. Jest strzelisty, z rozchodzącymi się u podnóża grzbietami, ograniczającymi Suchy Żleb i Polanę Kalatówki, na której stoi hotel górski. Całość bieleje i jaśnieje w promieniach słońca na tle błękitu nieba. Wpatruję się w ten bajkowy tatrzański obraz, robię zdjęcia. Za chwilę idziemy dalej.

Droga wiedzie cały czas pod górę. Las przerzedza się. Wychodzimy na Skupniów Upłaz. Szlak jest przysypany śniegiem, sięgającym do pół łydki. Podążamy wydeptaną ścieżką. Po lewej stronie, widać Dolinę Olczyską z polaną, na skraju której znajduje się podobno największe w Tatrach wywierzysko. Do naszych uszu dociera jego cichy szum. Nad polaną górują Kopieńce. Spoglądam na Jolkę. Dzielimy się wrażeniami - jest fantastycznie.

Docieramy wreszcie do miejsca, w którym nasz szlak łączy się ze ścieżką prowadzącą z Doliny Jaworzynki. Tu kolejny postój. Mimo, że szliśmy dość wolno, to czuję bicie serca. Spociłem się trochę, więc zdejmuję kurtkę i czapkę. Naprawdę jest przyjemnie, mimo lekkiego mrozu. W górach, na tej wysokości inaczej odczuwa się temperaturę. Zresztą słońce lekko przygrzewa, a brak wiatru powoduje, że robi się ciepło. Spoglądam na Giewont. Jego kształt zmienił się. Znowu przypomina sylwetkę śpiącego rycerza, ale widzianą od drugiej strony.

Od strony Murowańca idzie kilka osób. Słyszymy tradycyjne "cześć" i tak też odpowiadamy, wymieniając uśmiechy. Stoimy jeszcze kilka chwil. Zakładam plecak, robię fotki, chowam aparat pod sweter i ruszamy w dalszą drogę, która wiedzie nas łagodnym zboczem Małej Kopy Królowej. Ponoć w tym miejscu schodzą lawiny - rzadko, ale jednak. Trasa jest zupełnie łatwa, o niewielkim nachyleniu. Wkrótce robi się płaska, by za chwilę sprowadzić nas na Halę Gąsienicową.

To co dostrzegam sprawia, że zatrzymuję się. Nie wierzę własnym oczom. Widok tatrzańskich szczytów, który wspominam z mojej pierwszej w życiu wycieczki do Doliny Gąsienicowej, był teraz tak odmienny od zapamiętanego, że wpatruję się jak zahipnotyzowany w to skalne otoczenie. Rozpoznaję znajome wierzchołki gór, przełęcze, grzbiety, zaśnieżone żleby i rysy. Całość przedstawia się jak doskonałe, rzeźbiarskie dzieło wykute w granitowym materiale. Za każdym razem, gdy idę ta drogą, ogarnia mnie zachwyt. Dla mnie widok ten jest najpiękniejszy w całych Tatrach. To tu przyszedłem kiedyś zupełnie sam latem, gdy po raz pierwszy przyjechałem w nasze góry. Zakochałem się w tym miejscu i żadne inne w Tatrach nie robi na mnie tak silnego wrażenia. To na tych szczytach zdobywałem pierwsze, wysokogórskie doświadczenie. Teraz stoję tu w jakże innej - zimowej scenerii, przyglądając się tym skalnym kolosom, które sprawiają wrażenie jakby były pogrążone we śnie. I do tego jeszcze ta niesamowita cisza.

Schodzimy w stronę Murowańca. Widzę nad drzewami znajomy kształt dachu z wieżyczką i unoszący się z komina dym, którego zapach, tak charakterystyczny, miło drażni mój zmysł węchu. Wchodzimy do schroniska. Znajome miejsce. Przy wejściu stolik z księgą wyjść w góry. Wielka sala jadalna, w której jest niewielu turystów. Siadamy przy stole i za chwilę zamawiamy grochówkę i kaszę ze słoninką. Zupa nie jest tak dobra, jak ta, którą kiedyś jadłem w schronisku pod Ornakiem, ale kasza pachnie i smakuje wyśmienicie. Posilamy się tym wszystkim i zastanawiamy co robić. Miejsca noclegowe w schronisku są, więc nie ma problemu z pozostaniem. Jest jeszcze wczesna pora - dochodzi dwunasta - jakiś wypad w okolicę? Kasprowy, Czarny Staw, a może trochę dalej? Pogoda zachęca do wyjścia w góry i nic nie zapowiada, że mogłaby się zmienić na gorszą. Postanawiamy iść do Czarnego Stawu i dalej w stronę Zawratu, z zamiarem (jeśli damy radę) wejścia na przełęcz, a potem na nocleg do Pięciu Stawów. Bierzemy plecaki i pokrzepieni posiłkiem wychodzimy przed schronisko. Kręci się przed nim kilka osób. My pozdrawiamy wszystkich i zmierzamy w obranym kierunku.

Szlak jest przetarty. Musiało przejść tędy sporo osób. Idzie się całkiem dobrze i szybko. Wkrótce skręcamy w stronę Małego Kościelca, po którego wschodnim zboczu przebiega nasza ścieżka. Wchodzimy w kosówkę. Pogoda ciągle nam dopisuje. Góry wspaniale oświetlone promieniami słońca zachęcają nas do marszu. Znowu sięgam po aparat fotograficzny i utrwalam na kliszy całe otoczenie Czarnego Stawu. W dole wypatruję głaz, upamiętniający tragiczną śmierć Mieczysława Karłowicza, który zginął pod lawiną właśnie w tym miejscu, na zboczu Małego Kościelca. Wreszcie dochodzimy do stawu.

Zatrzymujemy się nad jego brzegiem, niedaleko olbrzymiego głazu, na którym latem siadają przechodzący tędy turyści, by pozować do zdjęć. Teraz jest on zasypany śniegiem. Tafla jeziora jeszcze nie całkowicie zamarznięta, pogrążona w cieniu gór jest rzeczywiście czarna. Szczególnie pięknie, na tle bezchmurnego nieba, w zimowej szacie, prezentują się skąpane w słońcu pobliskie szczyty: Żółta Turnia, Granaty i Kozie.

Nie ma jeszcze pierwszej godziny, warunki są dobre, więc idziemy dalej. Obchodzimy staw od południowej i wschodniej strony. Ciągle ścieżka jest wygodna, udeptana, nie ma więc problemu z marszem. Mijamy turystów wracających od strony Zawratu. Powoli zwiększa się nachylenie naszej trasy. Oddalamy się od Czarnego Stawu. Wędrujemy już przez zacienioną okolicę. Od razu robi się chłodniej. Staramy się iść równym krokiem, nie rozmawiamy, by niepotrzebnie nie tracić sił. Mijamy Zmarzły Staw (faktycznie pokryty warstwą lodu). Przed nami Zawratowy Żleb, opadający z przełęczy, na którą zmierzamy. Zaczyna się wspinaczka. Szlak wiedzie skalną grzędą. Śniegu jakby mniej, a skalne stopnie i głazy gdzieniegdzie pokryte są cienką warstwą lodu. Musimy mocno uważać, przez co bardzo zwalniamy. Idę pierwszy i nogami badam podłoże, by z każdym krokiem stanąć pewnie. Przyznaję, choć mamy dobre buty, to brak nam raków. Momentami idzie się całkiem wygodnie, ale nasza uwaga jest maksymalnie skupiona, by nie paść ofiarą jakiegoś zdradzieckiego miejsca. W pewnym momencie zatrzymuję się i stoję jak wryty. Dwóch chłopaków dosłownie zbiega zaśnieżonym żlebem z przełęczy. Moje zdumienie jest wielkie, ale być może my też kogoś zadziwilibyśmy, nie do końca przygotowani na taką wspinaczkę. Cel naszego marszu jest już coraz bliżej, a podejście ułatwiają nam łańcuchy i klamry. Zmęczenie zaczyna dawać się nam we znaki. Do Zawratu już blisko, ale idziemy coraz wolniej. Posuwam się dziesięć kroków, odpoczywam chwilkę. Znowu dziesięć - przerwa. I tak aż do końca podejścia.

Tuż po piętnastej osiągamy przełęcz. Stoimy zupełnie sami na Zawracie. Warto było tutaj dotrzeć. Widoki przepiękne. Skąpane w zachodzącym słońcu góry, jarzące się różową poświatą, w tej zimowej szacie przedstawiają się po prostu cudownie bajkowo. Dolina Pięciu Stawów jest cała zasypana śniegiem. Pobliskie i odległe szczyty swą urozmaiconą rzeźbą przykuwają naszą uwagę. Wspaniała panorama. Rozpoznajemy znajome sylwetki tatrzańskich kolosów. Najpiękniej jednak przedstawia się Krywań, którego zaśnieżone zbocza i wierzchołek różowieją ze szczególną intensywnością. Takiego spektaklu nie spodziewaliśmy się. To był jednak dobry pomysł, by tu dojść. Oglądam się za siebie. Mroczna czeluść, z której przed chwilą wydostaliśmy się budzi we mnie strach. Nie chciałbym już tędy teraz schodzić. Z miejsca, w którym stoję widać dopiero wielką stromiznę podejścia na Zawrat. Z pewnością zejście tą drogą jest dużo trudniejsze, niż do Doliny Pięciu Stawów, a więc tam idziemy. Musimy się spieszyć, bo słońce za chwilę zajdzie. Czeka nas wędrówka w ciemnościach. Jeszcze jedno spojrzenie na Tatry i na ciemniejące niebo. Jak dobrze, że tu dotarliśmy!

Wyciągam z plecaka torebkę z czekoladowymi cukierkami- cały kilogram, który kupiłem przed wyjazdem. Musimy szybko nabrać sił, by dotrzeć do schroniska. Noc spędzona w pociągu i długi marsz w górach dają o sobie znać. Z Zawratu prowadzi szlak teraz całkowicie zasypany śniegiem. Widać ślady ludzkich stóp. Ktoś był tu dziś przed nami. Schodzimy.

Na początku idzie się nieźle, ale wkrótce śnieg staje się coraz głębszy. Szybko zapada zmrok. Trochę czuję się niepewnie. Odwracam się w stronę Jolki i słyszę, że i ona zaczyna mieć obawy co do dalszej naszej drogi. Nie mamy jednak innego wyjścia. Idę pierwszy i zauważam, że zgubiłem ślady. Podnoszę wysoko nogi, bo w ten sposób łatwiej jest pokonać opór coraz grubszej warstwy śniegu. Chwilami wpadam w głębokie zaspy, sięgające do pasa. Stopy zaklinowują się gdzieś między kamieniami, ukrytymi pod śniegiem. Nie mam wątpliwości - zeszliśmy ze szlaku. Patrzę przed siebie. W oddali znajomy kształt Miedzianego i Szpiglasowego Szczytu. Zatrzymujemy się na chwilę, by odpocząć. Dostrzegam po przeciwnej stronie doliny, pod Szpiglasową Przełęczą migoczące światełka. A więc nie jesteśmy sami w górach. Robi mi się trochę raźniej. Znowu sięgamy po cukierki. Czuję głód i chce mi się pić. Ale trzeba iść dalej. Śnieg robi się trochę płytszy, by za chwilę wciągnąć mnie w kolejną zaspę. Zaczynam się denerwować i obawiać, że możemy gdzieś utknąć. Jolka nic nie mówi. Czuję, że i ona jest przerażona. Idziemy bardzo wolno. Nie jest łatwo. W pewnej chwili robi się stromo. Osuwam się szybko się po śniegu. Lecę gdzieś w dół. Chyba krzyczę. Strach przeszywa mnie jak prąd. Czy to mój koniec?... Nie! Nogi znajdują jakieś twarde oparcie - koniec zjazdu. Stoję nieruchomo i czekam co będzie dalej... Cisza... Spokój... Nic mi się nie stało. Rozglądam się wokół. Wszędzie ciemno. Latarka zgasła. Próbuję ją włączyć, ale odmawia posłuszeństwa. Jeszcze raz i nic. Wzrok przyzwyczaja się szybko do mrocznego otoczenia. Wołam Jolkę. Słyszę jej głos. Wszystko w porządku. Odnajdujemy się w ciemnościach. Mamy teraz tylko jedną latarkę, no i księżyc. Wychodzę z zaspy. Plecak przeszkadza jak diabli. Znów idziemy razem , ale jest już łatwiej. Teren staje się bardziej równy, ale śniegu jest ciągle pełno. Usiłuję dojrzeć w oddali światła schroniska. Na próżno. Siły mnie opuszczają. Znowu znajome błyski na przeciwległym zboczu. Nadzieja wstępuje w nasze serca. Na pewno kierujemy się we właściwym kierunku, tylko kiedy dojdziemy na miejsce? Cukierki się kończą. Dochodzi szósta. Kiedy koniec tej drogi? W pewnym momencie dostrzegam w oddali idealnie płaski zaśnieżony obszar. To chyba staw, zamarznięty i pokryty śniegiem. Tak - to musi być któryś ze stawów. A jeśli tak, to powinniśmy natrafić na szlak. Odczuwam ulgę. Jola też się uspokaja. Jeszcze parę kroków i trafiamy na udeptaną na śniegu ścieżkę. Zatrzymujemy się. Dzięki Bogu! Teraz już nam chyba nic już nie grozi. Musimy trochę odpocząć i uspokoić się. Rozglądam się wokół. Gdzieś w oddali majaczą zbocza Małego Koziego Wierchu. Spoglądam na niebo... Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałem. Tyle gwiazd! Nie przypuszczałem, że jest ich tak dużo. To chyba dzięki idealnie czystemu powietrzu i niskiej wilgotności. Na nizinach nigdy podobnego nocnego nieba nie udało mi się zobaczyć. Obydwoje zachwycamy się tym niecodziennym widokiem. Tyle gwiazd!!!

Zbieramy siły. To już ostatni etap naszej zimowej wycieczki. W ciemności dostrzegam światła schroniska. Jeszcze parę minut i będziemy na miejscu. Gdy tak idę pewniejszym krokiem, nagle potykam się i przewracam.. Przygnieciony plecakiem, z twarzą w śniegu leżę nieruchomo. Czuję, że zupełnie opadłem z sił i już nie wstanę. Jest mi teraz tak dobrze, spokojnie. Zostałbym w tym dziwnym, a nawet przyjemnym odrętwieniu, ale wiem, że mogłoby się to źle skończyć. Chyba tak muszą się czuć ludzie, którzy z wyczerpania i wychłodzenia giną w górach. Czuję na ramieniu rękę Joli. Podnoszę się, strzepuję z ubrania śnieg. Dzięki!

Otwieramy drzwi schroniska. Wchodzimy do środka. W sieni stoi kilka osób. Przerywają rozmowę i przyglądają się nam z uwagą. Musimy chyba wyglądać upiornie. "Skąd idziecie?" słyszę pytanie. Odpowiadamy, że z Zakopanego przez Zawrat. "Macie zdrowie" ktoś z nich mówi. Zdejmujemy plecaki i kurtki. Jola ze zdenerwowania zapala papierosa, o którego prosi jednego z turystów. Za chwilę kierujemy się w stronę głównej sali. Niewiele jest tu osób. Siadamy przy stole. Idę do recepcji. Wykupuję nocleg dla nas. Jolka zamawia herbatę. Jest gorąca i krzepiąca. Zdejmujemy przemoczone buty. Skarpety też są mokre, a nogi zimne jak lód. Szybko zmieniamy rzeczy i siadamy do stołu. Szykujemy kolację. Dochodzi ósma wieczór.

Powoli zjadamy posiłek. Rozmawiamy o dzisiejszym dniu. Zdajemy sobie sprawę, że nie byliśmy całkowicie przygotowani do takiej eskapady i że przesadziliśmy z rozmiarem trasy. Zaskoczyły nas warunki w Dolinie Pięciu Stawów, w której spadło więcej śniegu. Ale w sumie jesteśmy zadowoleni i z wycieczki i z pogody, która nam nie sprawiła przykrej niespodzianki. Swoją drogą mieliśmy dużo szczęścia. Szybko zapominamy o nerwach i przemęczeniu. Teraz najważniejsze to iść spać.

Po kolacji zabieramy nasze rzeczy i idziemy do pokoju. Szybkie mycie i do łóżka. Przed zaśnięciem przypominam sobie dzisiejsze piękne chwile i momenty pełne grozy - rozgwieżdżone niebo nad Tatrami i wędrówkę przez głębokie zaspy. Jak dobrze, że leżę teraz w śpiworze, przykryty kocem. Zamykam oczy - zasypiam.

Budzę się po siódmej. Jolka jeszcze śpi. Nie chce mi się wstać, ale trzeba... Musimy wcześnie zejść do Zakopanego, a stąd jest kawał drogi. Poranna toaleta. Ubieram się szybko. Za chwilę wychodzimy z pokoju do jadalni. Szykujemy śniadanie, zjadamy je i opuszczamy schronisko. Niedzielny poranek w górach wita nas, podobnie jak wczoraj, piękną słoneczną pogodą. Przed budynkiem stoi kilka osób. Żegnamy się ze wszystkimi. Idziemy w stronę Siklawy, by tą drogą zejść do Doliny Roztoki. Dziś wędrujemy w innych nastrojach, przede wszystkim jesteśmy wypoczęci. Jedynym mankamentem są przemoczone buty. Ale i na to znaleźliśmy radę. Stopy, ubrane w grube i suche skarpetki poowijaliśmy workami foliowymi, przez co nie doskwiera nam wilgoć.

Zbliżamy się do potoku, który wypływa z Wielkiego Stawu. Zmierzamy wzdłuż szumiących wód w stronę wodospadu, którego głośny huk dochodzi do naszych uszu. Droga jest całkiem wygodna, zaśnieżona, z wydeptanymi stopniami. Musimy jednak uważać, gdyż pod warstwą ubitego śniegu mogą kryć się oblodzone skały. Wchodzimy w zacieniony próg doliny. Siklawa prezentuje się wspaniale. Hałaśliwe strumienie wody przewalają się przez występy skalne. Unosząca się mgiełka wodna delikatnie osiada na naszych twarzach. Gdzieniegdzie ze skał zwisają olbrzymie sople lodu. Zatrzymujemy się, podziwiamy te rozszalałe potoki, to rozgałęziające się na mniejsze, to łączące się w rwącą masę wody. Oprócz nas nikogo nie ma w tej okolicy. Jest właściwie wcześnie, bo po dziewiątej, więc na turystów zmierzających w stronę Doliny Pięciu Stawów nie jest jeszcze pora.

Powoli schodzimy obok wodospadu, którego wody cichną i przeradzają się w rwący potok. Dalsza nasza droga prowadzi przez zadrzewioną Dolinę Roztoki. Po około dwóch godzinach spokojnego i łatwego marszu wychodzimy na szosę w pobliżu Wodogrzmotów Mickiewicza, wiodącą z Łysej Polany do Morskiego Oka. Panuje tu większy ruch, ale nie tak duży jak latem. Pojedyncze grupki turystów wędrują w górę Doliny Rybiego Potoku. Zatrzymujemy się na moście, obok Wodogrzmotów, chwilę przyglądamy się wodospadowi i za chwilę wędrujemy wygodną szosą. Po drodze oglądamy się za siebie, gdyż między drzewami można dostrzec wspaniałe zaśnieżone Tatry Słowackie z charakterystycznym urwistym zboczem Młynarza, czy piramidą Wysokiej. Po trzydziestu minutach mijamy opustoszałą Palenicę Białczańską, by po kwadransie znaleźć się na Łysej Polanie.

Na przystanku autobusowym szukamy połączeń do Zakopanego. Długo nie czekamy. Przed pierwszą siedzimy już wygodnie w autobusie i jedziemy. Przez okna podziwiamy panoramę Tatr, która szczególnie pięknie rysuje się w okolicach Bukowiny Tatrzańskiej. Mijamy Poronin i dojeżdżamy do Zakopanego. Z dworca idziemy do Domu Turysty, gdzie zjadamy obiad. Pociąg do Poznania odjeżdża około osiemnastej.

Kończy się nasza krótka wyprawa w Tatry, która obfitowała w olbrzymią ilość niezapomnianych wrażeń. Siedząc w przedziale pociągu wiozącego nas do domu, wspominamy chwile spędzone w górach. Warto było przyjechać w góry "na chwilę", by przeżyć tak wspaniałą przygodę. Jesteśmy bogatsi w niezapomniane wspomnienia, ale też zdobyliśmy nowe doświadczenia. Na własnej skórze przekonaliśmy się, że zima w górach wymaga od ludzi idących na szlak specjalnego przygotowania. Trzeba o tym pamiętać! My też musimy o tym pamiętać!

Wycieczka na Zawrat odbyła się w listopadzie 1988 roku. Byłem wtedy początkującym turystą.

Tekst relacji: Maciej Kiczek





Kilka zdjęć z wyprawy
















Powyższe zdjęcia są chronione prawem autorskim. Ich publikowanie, kopiowanie,
przetwarzanie oraz wykorzystanie bez wiedzy i zgody autora jest zabronione.



Serwis Górski Świat - Copyright © Bartłomiej Pedryc 2003-2014.
Wszelkie prawa zastrzeżone.