Budzę się około ósmej rano. Jest środa, październik. Wczoraj późnym popołudniem dotarłem wraz z Tomkiem do schroniska na Polanie Chochołowskiej - po całym dniu marszu z Zakopanego przez Dolinę Strążyską i dalej Ścieżką nad Reglami. Szliśmy w deszczowej aurze, licząc, że być może gdzieś po drodze pogoda zrobi się dla nas łaskawsza i choć na moment zza chmur wyjdzie słońce. Nic z tego. Nawet Giewont nie przywitał nas po przyjeździe w góry. Przykryci obszernymi pelerynami wędrowaliśmy przez górski las i polany, umilając sobie czas rozmowami.
Na śniadanie schodzimy do dużej jadalnej sali na pierwszym piętrze, gdzie kilka osób już biesiaduje. Siadamy blisko okna z widokiem na Polanę Chochołowską i na Kominiarski Wierch. Poranek na razie bez słońca. Chmury wysoko ponad szczytem. Może dziś pogoda okaże się bardziej sympatyczna i pozwoli nam wyjść na górski szlak. Planujemy wędrówkę do schroniska "Ornak". Tylko którędy? Na skróty, przez Przełęcz Iwaniacką, czy też przez Trzydniowiański Wierch i Starorobociański Szczyt? Nie spieszymy się ze zjedzeniem śniadania i spokojnie czekamy na rozwój wypadków, wypatrując znaków, które pomogłyby nam podjąć właściwą decyzję.
Około dziesiątej żegnamy się z recepcjonistką i opuszczamy schronisko. Górskie, rześkie powietrze owiewa moją twarz. Jest dobrze - nie pada deszcz. Idziemy w góry! We dwóch schodzimy kamienistą drogą, mijając odejście szlaku na Wołowiec i za chwilę skręcamy na szlak papieski, prowadzący do Doliny Jarząbczej. Trudno nie pomyśleć w tym momencie o naszym Wielkim Papieżu- miłośniku Tatr...
Wędrujemy przez las, za chwilę wchodzimy na sporą polanę, a wszystko to przy szumie rwącego potoku. Po drugiej jego stronie dostrzegam równolegle do nas biegnącą drogę na Wołowiec, której początek mijaliśmy tuż za schroniskiem. Przypomina mi się, jak kiedyś, idąc tędy próbowałem przejść po kamieniach przez potok, by skrócić sobie dojście do schroniska. Wpadłem wówczas do wody. Na szczęście było to latem, w upalny dzień.
Szlak na Trzydniowiański jest bardzo łatwy, więc dość szybko osiągamy rozłożysty, porośnięty trawą jego wierzchołek. Od początku naszej drogi nie spotykamy żywej duszy. Czyżbyśmy byli zupełnie sami w górach? Widoki są piękne, zwłaszcza na słowackie Tatry Zachodnie. Spoglądam w stronę rozłożystego Bobrowca, na którego wszedłem kilka miesięcy temu latem od strony malowniczego Wąwozu Cieśniawa (wszystkim go polecam!). Wołowiec swym kształtem przypomina raczej wulkan. Naszą uwagę zwraca pokryta szronem trawa. To zjawisko sprawia, że zbocza górskie miejscami wyglądają tak, jakby spowite były są siwym welonem. Wysoko przemykające nad nami ciemne, kłębiaste chmury okresowo zasłaniają słońce, które coraz częściej spogląda na Tatry. Robimy parę zdjęć i ruszamy w dalszą drogę.
Przechodzimy pofałdowanym grzbietem górskim w stronę głównej grani Tatr, osiągając ją na Kończystym Wierchu. Znów krótki postój i za chwilę schodzimy na przełęcz, która ma osobliwy wdzięk - rów tektoniczny ciągnący się przez kilkaset metrów. Widać teraz jak północne zbocza gór są jeszcze pokryte szronem, a południowe - ogrzane przez słońce - brązowieją jesiennymi trawami. Wierzchołek Starorobociańskiego Szczytu kryje się na moment w chmurach. Idziemy w jego kierunku. Podejście jest dość strome, kamieniste, miejscami piarżyste. W końcu osiągamy cel naszej dzisiejszej wyprawy. Pogoda prawdziwie jesienna, nie sprawiła nam do tej pory zawodu. Piękne widoki we wszystkich kierunkach są prawdziwą dla nas nagrodą. Dość silny wiatr przegania nas jednak ze szczytu. Schodzimy ostrożnie granią w kierunku Raczkowej Przełęczy. Górski grzbiet ma tu szczególny wygląd i przypomina kawałek piernika z jednej strony polukrowanego srebrzystym szronem. Utrwalam to wszystko na kliszy fotograficznej.
Docieramy na Raczkową Przełęcz, która obok Krzyżnego jest swoistym miejscem w Tatrach. Te dwie przełęcze są punktami zwornikowymi dla trzech grzbietów górskich. Większość takich właśnie zworników stanowią szczyty. Zatrzymujemy się na moment, by spojrzeć za siebie, na piramidę Starorobociańskiego. Odwracając się w przeciwną stronę widzimy Bystrą z Błyszczem, a dalej całą plejadę szczytów stanowiących otoczenie Doliny Pyszniańskiej. Tatry Wysokie, niestety chowają się w ciemnych chmurach.
My skręcamy na północ, opuszczając graniczny szlak i zmierzamy w stronę rozłożystego Ornaku. Szlak prowadzi nas przez liczne, miejscami porośnięte trawą, to znów kamieniste wzniesienia i zagłębienia, ciągnącego się na długim odcinku masywu górskiego. Idzie nam się bardzo dobrze. Spoglądamy na wszystkie strony i zauważamy jak szybko zmieniają się kształty szczytów. W końcu ścieżka obniża się, wiedzie przez gęstą kosówkę, by wreszcie wśród świerkowego lasu wyprowadzić nas na Iwaniacką Przełęcz. Przed nami już ostatni etap dzisiejszej trasy - zejście do schroniska w Dolinie Kościeliskiej.
Jest już późne popołudnie, gdy zbliżamy się do kresu naszej wędrówki. Dochodząc do schroniska słyszymy odgłos agregatu prądotwórczego, który zakłóca górską ciszę. Przed schroniskiem nie ma nikogo. Wchodzimy do środka. Panuje tu półmrok. Kierujemy się do głównej sali. Niewielu gości jest dziś tutaj. Załatwiamy formalności meldunkowe i idziemy do pokoju. W kilkuosobowym pomieszczeniu zajmujemy dwa łóżka, rozpakowujemy się, przebieramy w lżejsze ubrania i wracamy do jadalni.
Za oknem jest już ciemno. Szykujemy z własnego prowiantu wieczorny posiłek, zamawiamy jeszcze coś dodatkowo do zjedzenia. Siedząc przy drewnianych, dobrze mi znanych ławach zajadamy się kolacją, nie kryjąc zadowolenia z dzisiejszego dnia. Wrażeń sporo. Całkiem udana, a co najważniejsze bezdeszczowa pogoda, pozwoliła nam ujrzeć Tatry w jesiennych barwach. Naprawdę jest o czym pogadać. Kreślimy też plany na jutrzejszy dzień: przez Czerwone Wierchy idziemy do Murowańca. Nie zauważam, jak nasza rozmowa przechodzi na inne tory. Zaczynamy mówić o sobie, o naszych codziennych sprawach i troskach. Należę do osób raczej skrytych, ale teraz jakoś bez problemu sięgam do pokładów mojego głęboko schowanego "ja". Rozmawiamy o sprawach bardzo osobistych. Widzę, że Tomkowi też dobrze rozmawia się ze mną. Czy to zasługa wspólnej wędrówki po bezludnych, jesiennych, szykujących się do zimowego snu Tatrach? Może takie właśnie góry najbardziej skłaniają człowieka do refleksji?
Budzę się po ósmej i szybko podchodzę do okna, by zorientować się, jaka jest pogoda. Niesamowite! Pada gęsty śnieg! Tego się nie spodziewaliśmy. Szybko ubieram się i wychodzę przed budynek, by zorientować się w sytuacji. Nie ma wątpliwości. W Tatry, przez noc zawitała zima. Nisko wiszące chmury całkowicie zasłoniły Bystrą. Przy śniadaniu zastanawiamy się nad dzisiejszymi planami. Postanawiamy iść w stronę Czerwonych Wierchów tak daleko, jak się uda. Może warunki się zmienią i pozwolą nam dojść do Murowańca? Szybko pakujemy się i przed dziesiątą opuszczamy schronisko.
Wejście w Dolinę Tomanową jest zasypane kilkucentymetrową warstwą świeżego śniegu. Nie widać śladów ludzkich stóp. Czy jesteśmy dziś pierwszymi turystami na tym szlaku? Ciągle pada śnieg, ze zmieniającą się intensywnością. Słychać jak wiatr gdzieś ponad drzewami hula, a szumiące korony drzew poruszają się niespokojnie. Całość tworzy specyficzną, zimową aurę dzisiejszej naszej wędrówki. Trasa jest łatwa, wiedzie dnem doliny i ma niewielkie nachylenie. Idziemy przez las, przechodzimy przez polany i pod Tomanową Przełęczą skręcamy w lewo. Jesteśmy coraz bliżej chmur. Śnieg przestaje padać. Droga staje się bardziej stroma, wkrótce trawersujemy głębokie wcięcie Czerwonego Żlebu. Wśród kosodrzewiny i przysypanych świeżym, mokrym śniegiem traw, dochodzimy do Chudej Przełączki. Zatrzymujemy się, by odpocząć i zastanawiamy się, czy iść dalej w stronę szczytu. Próbujemy dojrzeć jakiś pomyślny znak, który pomógłby nam podjąć upragnioną decyzję, ale oprócz mgieł i ścieżki nic więcej nie widać. Rezygnujemy
z wejścia na Czerwone Wierchy.
Ten masyw Tatr, choć technicznie jest bardzo łatwy, słynie z licznych zaginięć w warunkach zamglenia. Zwłaszcza w rejonie Małołączniaka jest miejsce, gdzie łatwo jest zabłądzić. Z żalem zmieniamy trasę naszej dzisiejszej wędrówki i rozpoczynamy zejście w stronę Kir. Koło Chudej Turni zauważamy na ścieżce dwie ludzkie sylwetki, wyłaniające się z mgły. "Czy tędy dojdziemy na Czerwone Wierchy?"- słyszymy. Podchodzą do nas dwaj chłopacy, którzy już na pierwszy rzut oka budzą moje podejrzenia. Chyba nie są właściwie przygotowani do górskiej wycieczki - mają jeden, niewielki spacerowy plecak. Pytam się, czy znają dobrze ten rejon Tatr? Okazuje się, że są tu pierwszy raz. Odradzamy im dalszą wędrówkę granią i proponujemy by wracali do Doliny Kościeliskiej. Nie bardzo im to pasuje - są uparci - więc tłumaczymy, na czym polega ryzyko dalszego ich marszu. W końcu zgadzają się z nami i z chęcią przystają na pomysł zejścia do Doliny Tomanowej i dalej do schroniska. W porządku. Dla pewności odprowadzamy
ich do rozstaju szlaków. Żegnamy się z nimi i wracamy na naszą drogę. Czeka nas teraz dość długotrwałe zejście do Doliny Kościeliskiej. Pogoda nie zmienia się. Poprawia się tylko widoczność, gdy wychodzimy z chmur. Dochodzimy do Kir, skąd busem jedziemy do Zakopanego.
Postanawiamy nie iść już dzisiaj do Murowańca. Pogoda raczej nie zachęca do wędrówki po górach, nawet na tak krótkim dystansie. Szukamy noclegu w Zakopanem i niedaleko dworca, przy ulicy Sienkiewicza znajdujemy pokój na dwie noce.
Następnego dnia rano wychodzimy w trasę. Cel: Dolina Gąsienicowa i... zobaczymy, co dalej. Idziemy w górę Zakopanego, w stronę Kuźnic. Nie ma wiatru, ale pada śnieg. Ulice przysypane warstwą świeżego śniegu robią trochę bajkowe wrażenie. Przy ulicy Chałubińskiego panuje niewielkie zamieszanie. Widzimy ekipę filmową. Kręcą zdjęcia do filmu "Prowokator". Chwilę przypatrujemy się tej niecodziennej sytuacji i zaraz podążamy w wyznaczonym celu. Przed rondem zatrzymujemy busa. Jedziemy do Kuźnic.
Decydujemy się na drogę przez Dolinę Jaworzynkę. Po przejściu krótkiego leśnego odcinka wkraczamy na polanę. Całość zasłonięta jest przez mgłę. Nie widać otoczenia doliny i górującej w głębi charakterystycznej sylwetki Kopy Magury. Jest ponuro, ale na swój sposób ciekawie i trochę niesamowicie. Mijamy szałasy i kierujemy się w głąb doliny po płaskim jej dnie, by później, dość stromym, nie kończącym się (wszystko przez tę mgłę) podejściem, wyjść na Przełęcz miedzy Kopami. Stąd już jest blisko do naszego pierwszego dłuższego postoju w schronisku.
W Murowańcu zamawiamy obiad. Siedząc przy stole obmyślamy naszą dalszą drogę. Z utęsknieniem wypatrujemy przez okna jakiegoś pomyślnego znaku, który wróżyłby poprawę pogody. Niestety nic takiego się nie dzieje.
Około południa wychodzimy na szlak. Zaplanowaliśmy wejście na Karb - przełęcz pod Kościelcem. Stamtąd zejdziemy na drugą stronę Doliny Gąsienicowej. Droga do Czarnego Stawu jest mi dobrze znana. Szybko docieramy nad jego brzeg. Widać stąd długi trawers starego, zamkniętego już szlaku, prowadzącego w stronę żlebu, spadającego z Karbu. Dawniej właśnie tędy prowadziła droga na przełęcz. My idziemy nową trasą, która od stawu wiedzie stromo zboczem Małego Kościelca na jego północną grań, by nią poprowadzić nas na wierzchołek. Dalej ścieżką schodzimy na przełęcz. Świeży śnieg nie stanowi problemu, gdyż nie zdążył on jeszcze całkowicie zasypać szlaku. Pogoda poprawia się i zza chmur wyłaniają się pobliskie szczyty. Na przełęczy chwilę odpoczywamy, robimy zdjęcia. Przed nami stroma ściana Kościelca. Na zachód schodzi szlak w stronę Długiego Stawu. Nim właśnie za chwilę będziemy schodzili. I znów kawałek historii znakowanych szlaków tatrzańskich. Z przełęczy, zachodnim zboczem Kościelca, w pobliżu
Zadniego Stawu Gąsienicowego, przez Świnicką Kotlinkę prowadzi prawie pozioma (dawniej zielono oznakowana) ścieżka, łącząca Karb ze Świnicką Przełęczą. Niestety przy wejściu na szlak stoi tablica zakazująca wstępu. Dojście to, jedno z ciekawszych w rejon Świnicy, zamknięto w 1963 roku ze względu na ochronę świstaków.
Schodzimy krótkim, niebieskim szlakiem do Zielonego Stawu Gąsienicowego, by w niespełna pół godziny dojść do rozstaju dróg, z których jedna prowadzi na Kasprowy Wierch. Ponieważ pogoda poprawia się, a chwilami zza chmur wygląda słońce, postanawiamy wejść na Kasprowy. Może uda nam się zobaczyć piękną panoramę już zimowych Tatr.
Po krótkim marszu łatwym szlakiem osiągamy wierzchołek. Jest gorzej niż mogliśmy się spodziewać. Wszystkie szczyty zasłoniły gęste chmury i oprócz zabudowań górnej stacji kolejki linowej i obserwatorium meteorologicznego dosłownie nic nie widać. Czekamy jakiś czas licząc, że coś się zmieni. Na próżno. Turystów jest niewielu - jednego z nich prosimy o zrobienie nam pamiątkowego zdjęcia. Idziemy do baru na gorącą herbatę. Po pewnym czasie wychodzimy na taras. Niestety sytuacja nie zmieniła się. Chyba nie ma sensu już dłużej czekać. Dochodzi czwarta po południu, więc czas już wracać. Zawiedzeni schodzimy szlakiem do Murowańca, a stąd przez Skupniów Upłaz i Boczań do Kuźnic. Już więcej gór dziś nie widzimy.
Wieczorem siedzimy przy piwie i znów rozmawiamy - oczywiście o dzisiejszej wycieczce, a także wracamy do naszych wspólnych tematów, poruszanych dwa dni temu w schronisku. To dla mnie bardzo ważna rozmowa. Dużo czasu upływa nam na tym wspólnym dyskutowaniu. Kładziemy się spać po północy, ale i tak długo nie mogę zasnąć. Ciągle myślę o tym wszystkim, co usłyszałem od Tomka.
Wczesnym rankiem, następnego dnia szykujemy się do wyjazdu. Jest sobota. Po szybkim śniadaniu dziękujemy naszym gospodarzom za gościnę i wychodzimy z domu. Przed ósmą wieczorem odjeżdża nasz pociąg. Zanosimy plecaki do dworcowej przechowalni bagażu. Wkrótce jedziemy autobusem do Łysej Polany, a stamtąd robimy wypad na szarlotkę do Pięciu Stawów.
Pogoda dziś znacznie lepsza. Sporo słońca, które topi świeży śnieg. Idziemy najpierw szosą do Wodogrzmotów Mickiewicza, a potem skręcamy w Dolinę Roztoki. Turystów na szlaku jest dość dużo. Zaczął się weekend, który zapowiada się nieźle. Droga przez las jest przyjemna. Bogata roślinność, przyprószona topniejącym śniegiem, odsłania na nowo swoje jesienne barwy. Wśród wielu gatunków drzew i krzaków dostrzegam jarzębinę z czerwonymi owocami. A więc zima chyba jeszcze na dobre nie rozgościła się w Tatrach.
Dochodzimy do miejsca, w którym odchodzi w górę szlak, prowadzący prosto do schroniska. Wchodzimy na tę nużącą ścieżkę, która licznymi zakosami wije się wśród kosodrzewiny. Po półgodzinnym marszu zatrzymujemy się nad brzegiem Przedniego Stawu. Jesteśmy w Dolinie Pięciu Stawów. Stąd już kilka minut do schroniska. Nie spieszymy się. Oglądamy dobrze znaną panoramę, korzystamy z udanej pogody i robimy parę pamiątkowych zdjęć. Jest dziś dobra widoczność.
W schronisku zjadamy obiad, a na deser znaną wszystkim turystom słynną szarlotkę. Zamawiamy po dwa kawałki tego wyśmienitego ciasta. Musi nam starczyć do następnego przyjazdu w góry!
Po godzinie drugiej wychodzimy w drogę powrotną, ale jeszcze zaglądamy po drodze do Wielkiej Siklawy. Który to raz ja tu już jestem? Jak zwykle, swoją potęgą robi ona na nas duże wrażenie. W końcu to największy tatrzański wodospad. Mają nam czego Słowacy zazdrościć! Chwilę przyglądamy się temu żywiołowi i z żalem opuszczamy ten niesamowity zakątek. Jeszcze jedno spojrzenie na pobliskie szczyty chowające się za progiem doliny i wkrótce idziemy przez las w dół Roztoki.
Dobiega końca nasz kilkudniowy pobyt w jesienno - zimowych Tatrach. Jak zwykle żal stąd wyjeżdżać. Kiedy tu znowu będę? Pewnie w przyszłym roku. Oby jak najszybciej!
P.S. Ten wyjazd w Tatry odbył się w październiku 1994 roku. Wspominam go do dziś, jako mój chyba najważniejszy pobyt w górach, mimo, że był on tak krótki. Dzięki tym wędrówkom po spokojnych, nie zatłoczonych górach, dzięki tej tatrzańskiej, surowej, pięknej przyrodzie, a przede wszystkim dzięki rozmowom, jakie w tych miejscach prowadziłem z moim towarzyszem - rozmowom, które tak bardzo mnie odmieniły, podjąłem jedną z najważniejszych decyzji w moim życiu.
Szkoda, że nie mogę znów z Tobą pojechać w Tatry, Tomku!
Tekst relacji: Maciej Kiczek