Pomysł odwiedzenia grani Rohaczy pojawił się zimową porą. Czekał na dogodną chwilę. Pewnego mglistego wrześniowego ranka zajechaliśmy autkiem przed schronisko na Zwierowce. Mimo deszczowej aury, zachwycił nas klimat lasów świerkowych Orawy, potoków toczących swe wody ku Dunajowi, nade wszystko gór ponad-zróżnicowanych od wapiennej Osobity, przez łagodną Brestową, do urwistych Rohaczy. Tatry Orawskie obfitują w mnogość tras turystycznych o zróżnicowanym charakterze i stopniu trudności. Grań Rohaczy czy Trzech Kop są tego znakomitym przykładem. W nawiązaniu do tematu "Taniec z szablami", można by rzec za poetą:
Ja kulawy, ty kulawy,
Pódzwa razem do Orawy,
Na Orawie pieknie grajom,
Kulawi sie kopyrtajom !
...Wczesny, rześki wrześniowy poranek, zastaje nas w drodze na spotkanie przygody. Zapowiada się piękny, pogodny dzień, pierwszy taki, odkąd zjawiliśmy się na Orawie. Maszerujemy pełni nadziei w głąb Doliny Rohackiej. Jakby dla podkreślenia nastroju, z pobocza drogi uśmiecha się do nas małe cudo - rozkwitła ciemnolazurowa goryczka orzęsiona - zwiastun nadchodzącej jesieni. Kolejne metry szosy wiodącej uboczami Szyndlowca umykają pod stopami. Po prawej rozszerza się widok na wspaniały mur głównej grani Tatr. Widać już Rohacze - cel naszej dzisiejszej wędrówki...
Przez pierwsze dni, aura nas nie rozpieszczała zbytnio. Nasz entuzjazm i chęć poznania wyższych partii gór, był studzony przez zimnawy deszczyk jesienny - który poznaliśmy w wszystkich jego odmianach. Od wilgotnej, wszędobylskiej mgły, przez mżawkę aż do polewającego solidnie opadu. Góry, ubrane w szaro-bure szaty utkane z mgieł i obłoków były pełne tajemniczości i dostojeństwa. Podnoszące się kominy pary wodnej i niespodziewane widoki. Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od niższych tras. Grań biegnąca od przełęczy pod Osobitą (fot 1), poprzez ukwiecone łanami goryczki trojeściowej polany pod Rohem, aż na znajomy szczyt Grzesia. W zejściu poznaliśmy cichą i urokliwą Dolinę Łataną. Następny dzień przyniósł nam w podobnej pogodzie dokończenie trasy - szlakiem wyprawy ratowników zakopiańskich z 1945 r. Odwiedziliśmy szpitalik partyzancki (fot 2 i 3). Wszystko to było, jakby wstępem, uwerturą przed tym, o czym marzyliśmy, ku czemu myśli się kierowały przez długie tygodnie, poprzedzające wyjazd.
...Takie to refleksje towarzyszą mi, przez krótką chwilę w drodze do Tatliakowej Chaty, by rozproszyć się pod wpływem wschodzącego słońca. Poranne mgiełki, zalegające gdzieniegdzie dno doliny zawstydzone głębią lazurowego nieba, pierzchają w niebyt. Godzina jest na tyle wczesna, że niespotykamy obecności innych turystów, przemknął tylko pick-up z gromadką wesołych pracowników służby leśnej i powraca cisza i spokój jesiennego ranka. Pośród regli złocą się i czerwienią liście skoruszyny. Wkrótce docieramy do tzw.Tatliakowej Chaty. Niegdyś stało tu schronisko, obecny budynek pełni funkcję bufetu, nieczynnego o tak wczesnej porze. Nie zatrzymując się schodzimy z drogi, by ścieżką za znakami zielonymi - stromiej, wśród kosodrzewiny, upstrzonej żywymi barwami jarzębiny piąć się na przeł. Zabrat. Spotykamy wspomnianych wcześniej pracowników statnych lesov, wymieniamy pozdrowienia. Pogoda i czar wstającego wrześniowego dnia udziela się i im. Dochodzą do mnie radosne okrzyki i powyskiwania górali orawskich. Choć cenię w górach ciszę i takie naturalne dżwięki jak szmer potoku i gwizd wiatru, to spontaniczna radość miejscowych nie wywołuje we mnie poczucia dysonansu. Chyba popadam w nastroje Tetmajerowskie... Za nami w miarę podejścia odsłania się pełniejszy widok na Dolinę Rohacką i szczyty powyżej: Dwu rogi Rohacz Osty, mur Trzech Kop, Banówka, regularna piramida Pacholi. Wychodzimy z zarośli kosówki, jesienne murawy zapowiadają bliskość przełęczy. Jest! Panorama z Zabratu w kierunku północno-zachodnim zapiera dech. Ponad morzem białych mgieł okrywających czystym całunem-wszystkie te sprawy poniżej, bieżące wydarzenia polityczne i takie tam... Ponad morze wyłaniają się szczyty-Mała Fatra, Babia Góra-niczym wyspy archipelagu nadziei. Nad wszystkim rozpięte bezkresne niebo-zapowiedź wieczności we wszystkich gamach lazuru. Całości dopełniają ciepłe kolory miodowo-rdzawych muraw i słońce za plecami. Lubię te chwile ponad chmurami. Ławka na przełęczy zachęca do odpoczynku (fot 4). Po chwili kontynuujemy marsz ku górze, za znakami żółtymi, nieco mozolnie, wprost na wychylające się zza grani słońce. Wierzchołek Rakonia odsłania widoki na rozległą i pełną melancholii Dolinę Chochołowską, ożywiając wspomnienia z przed lat. Miłe wspomnienia. Znajoma ścieżka wyprowadza nas wkrótce na graniczny szczyt Wołowca. Widoki stają się szersze (fot 5 i 6). Rześki wiaterek -poza tem - jak nie w Tatrach. Jesteśmy jedynymi ludźmi na wierzchołku.