Już sama organizacja i zbieranie informacji okazały się nie lada frajdą. Oczywiście pomocnym okazał się Internet, gdzie znalezienie potrzebnych informacji było tylko kwestią posiadania wolnego czasu. Termin wyjazdu został wybrany znacznie wcześniej i wyznaczono go na koniec lipca. Z niepokojem wpatrywaliśmy się pod koniec lipca w mapę pogody, zwłaszcza tę "na satelicie", a informacja o powodziach w środkowej Szwecji i odcięciu od świata kilku tamtejszych miejscowości, tylko podniosła nam adrenalinę, zwłaszcza, że o jakichkolwiek zmianach w dopracowanym planie nie było już mowy.
Wyjazd. I w końcu po kilku miesięcznych oczekiwaniach wyruszyliśmy promem ze Świnoujścia, wraz z całym tłumem ludzi, którzy do Szwecji po górskie wrażenia raczej nie wyjeżdżali. Noc na pokładzie (oczywiście w środku i na wykładzinie dywanowej) mija jednak szybko i rano ziemia szwecka wita nas siąpiącym deszczem. Nasz mały Peugeot 106, z czwórką dorosłych na pokładzie i odpowiadającą im ilością bagażu (dociążenie maksymalne, które kilka razy zaowocowało "przytarciem" brzucha o przysłowiową "glebę"), wzmaga czujność szweckiego celnika. Jednak w pełni zadowala go konkretne wyjaśnienie celu naszej podróży, poparte pokazaniem karty Visa (dobrze, że biedak nie wpadł na pomysł sprawdzenia stanu jej zawartości, bo znowu mogły dopaść go podejrzenia, czy, aby naszym prawdziwym celem nie są szweckie borówki!).
Rozpędzeni do granic możliwości wynikających z restrykcyjnych skandynawskich przepisów drogowych pokonujemy prawie tysiąc kilometrów i wieczorem (u nas o tej godzinie już jest noc, ale tam im bardziej na północ, tym jaśniej) rozbijamy pierwszy obóz. Dzięki Skandynawskiemu prawu "każdego człowieka do pobytu", które mówi, że rozbijać namiot wolno prawie wszędzie, a z którego nader często korzystamy, udaje nam się obniżyć koszty wyprawy w sposób znaczący. Aczkolwiek myliłby się ten, kto myśli, że znaleźć darmowe miejsce pod namiot, to pestka. Trzeba na to poświęcić trochę czasu i paliwa, ale przy okazji można poznać sielskie okolice oddalone od głównych dróg tranzytowych.
Jotunheimen. Pierwszy nasz cel, to Jotunheimen, czyli Góry Olbrzymów, gdzie w otoczeniu lodowców przykucnął najwyższy szczyt Skandynawii - Galdghopiggen. Aby go zdobyć, pierwsze kroki kierujemy do informacji turystycznej, po odpowiednie mapy. Przy okazji oglądamy zabytkowy, XIII-sto wieczny kościółek w Lom (to takie "ichniejsze" Zakopane). Oglądamy, bo za zwiedzanie się płaci i to słono. W Norwegii zresztą za wszystko płaci się słono! I pewnie dlatego Norwegowie mają te góry i lasy tylko dla siebie. Po zorientowaniu się w topografii, wybieramy wariant zdobywania tych gór "na lekko", m. in. z uwagi na kłopoty niektórych uczestników z kolanami. Dojeżdżamy samochodem do schroniska Spiterstulen, w dolinie Visdalen, po drodze zbierając wprost z samochodu grzyby i rozbijamy namioty po drugiej stronie rwącej, górskiej i lodowcowej rzeki. Kilometr w górę i w dół doliny od tegoż schroniska za biwakowanie się płaci 50 NKR/osobę/noc (ok. 25 zł), mając w zamian do dyspozycji prysznice z w miarę ciepłą wodą, umywalki i kuchnię turystyczną. Poza tą strefą biwakowanie jest darmowe, co zresztą od razu rzuca się w oczy, bo prawie w całej dolinie tkwią namiociki. Są one głównie w kolorze khaki, więc w oczy nie kolą.

Nagle, w dali dostrzegamy stado jakichś zwierząt- kozice! Ale niestety, jesteśmy przecież w Norwegii, to tylko migrujące stado dzikich reniferów! Po chwili, nasze trajektorie przecięły się i znaleźliśmy się niemalże w środku stada, liczącego około stu sztuk. Na szczęście zwierzęta zajęte były wędrówką i skubaniem rachitycznych krzaczków, więc na nas prawie wcale nie zwróciły uwagi. My też zajęliśmy się swoją wędrówką i wkrótce osiągnęliśmy jęzor lodowca. Sceneria była już iście północna: z flory pozostały jedynie porosty na niezliczonej ilości głazów polodowcowych, wszędzie szumiała woda z topniejącego lodowca, a ten ostatni straszył szczelinami. Do tego górą przewalały się jakieś kumulusy przez które miejscami przewiercało się słońce czyniąc to wszystko takim, jak sobie to wyobrażaliśmy w Polsce.
Galdghopiggen. Kolejny dzień wstał przepiękny. Pojedyńcze obłoki, rześkie, polarne powietrze, chociaż noc była nad podziw ciepła. Bez zbytniego pośpiechu, gotujemy wodę na poranną kawę, bez której nasze organizmy ani rusz już obyć się nie mogą. Kompletujemy sprzęt, bo zejście z Galdhopiggen'a planujemy lodowcową "turą". Pakujemy ciepłe ciuchy - na przekór świecącemu słońcu, termos z gorącą herbatą, "mineralkę", suchy prowiant i w drogę.
Zapomnieliśmy tylko o jednym - o chlebie! No cóż, pasztecik można zjeść i bez chleba. Przezorność w pakowaniu ciepłych rzeczy okazała się zbawienna, gdyż aura w Jotunheimen była zmienna i to drastycznie. Co chwilę spowijały nas chmury, by za chwilę ustąpić miejsca palącemu słońcu. Zasada jest jedna - ciepło jest wtedy, gdy świeci słońce, gdy zajdzie - błogosławiony bądź polarze! Na szczycie robimy pamiątkowe zdjęcia i odpoczywamy w podszczytowym bufecie. Ludzi sporo! Są i nasi południowi sąsiedzi, z którymi wymieniamy garść uwag o egzystencjonaliźmie w górach Skandynawii. Zejście lodowcem nie nastręczało żadnych problemów, a dwie szczelinki, które musieliśmy przeskakiwać, jedynie ubarwiły ten etap naszej wędrówki.


Pogoda po raz kolejny zmienia się drastycznie i w jednaj chwili lodowy wiatr przewiewa nas do szpiku kości. Namioty zostają wzmocnione dodatkowymi odciągami (zwłaszcza niezastąpiona "chińska dwójka", która w surowych, północnych warunkach spisała się doskonale). Jutro czeka nas przejazd na północ Szwecji - prawie dwa tysiące kilometrów, ale po drodze zobaczymy i dolinę Romsdalen ze słynną Ścianą Troli (Trollvegen) i słynną; nie dla wszystkich pojazdów przejezdną serpentynę Drabina Troli (Trollstigveien) (np.: autobusy czy samochody z przyczepami campingowymi, no i oczywiście w zimie) i fiordy, i surowy, jak Svalbard, Kręg Polarny i Góry Skandynawskie z krajobrazem niczym z filmów o Szkocji, i Tajga Skandynawska, której bezkres niemalże nietknięty "stopą białego człowieka" zrobił na nas największe wrażenie, którego nic nie jest w stanie opisać. To po prostu trzeba zobaczyć!
Fiordy i lapońska tajga.Wyjeżdżamy z Jotunheimen i udajemy się na północ do Szwecji, w rejon Kiruny, a naszym celem jest zdobycie najwyższego szczytu Szwecji - Kebnekaise (2114 m n.p.m.). Po drodze jednak zbaczamy z najkrótszej drogi, aby przynajmniej otrzeć się o to, z czego Norwegia słynie najbardziej - fiordy. Niestety, nie dane nam było zobaczyć tych najbardziej znanych, jak na przykład Seven Sisters, czy Sognefjorden. Niemniej, Romsdalsfjord czy Langfjord na południowy-zachód od Trondheim dały nam pewne wyobrażenie o tym konglomeracie morza, gór i lodowców.
Duże wrażenie robi przejazd pod słynną Ścianą Trolli (tam zresztą wszystko koło tych małych i szkaradnych stworków się kręci, a kupić je można nawet i w sklepie spożywczym). Górujący tuż nad głowami skalny masyw, ze szczytem schowanym w chmurach, z którego wychodzą niczym nochal Trola skalne grzędy, ramiona, zachody i inne formacje skalne, tworząc ścianę wybitnie trójwymiarową. Jakże inną ścianą jest na przykład równie słynna południowa ściana Marmolady, ta wydaje przy Trollvegen, płaska. Szkoda, że padał wówczas deszcz. Ale i o miejsce do zaparkowania, by uwiecznić wszystko, co się widzi na kliszy, było tam niezmiernie trudno. Kolejną atrakcją, w drodze na północ, była samochodowa wspinaczka Drabiną Trolli, czyli malowniczą serpentyną przylepioną do niemalże pionowych, skalnych ścian i przekraczającą okrakiem spadający ze skalnego progu wodospad. Potem mijaliśmy po drodze wyłącznie piękne krajobrazy! Naprawdę można powiedzieć, że norweskim złotem jest przyroda. Lasy porastające wszechobecne góry są tam niemalże bezkresne. Rzeki tworzące liczne wodospady, jeziora polodowcowe, no i góry o różnych kształtach takiego ich miłośnika jak ja, naprawdę urzekły.
Czas ucieka nieubłaganie, a my go tracimy na oglądanie "landszaftów". Potem podejmujemy jedynie słuszną decyzję i po kolacji, zjedzonej naprędce podczas jazdy, i porcji Red Bulla, przejmuję kierownicę, by podczas jazdy nocnej nadrobić czas pozostawiony nad fjordami. Noc jest krótka, bo w swej ciemnej postaci trwa jakieś dwie, no może trzy godziny. O szóstej rano (pochmurnie, wilgotno, dżdżysto, czyli po norwesku) jest jeszcze szaro, ale stacja benzynowa, w śmiesznie brzmiącej miejscowości Mo i Rana, kusi nas swymi neonami, a zwłaszcza tym z dużymi literami WC. Na pokuszenie dał się zwieźć również bak naszego samochodziku, który nie odmówił kolejnej porcji paliwa. Zaraz za miastem zatrzymujemy się na przydrożnym, leśnym parkingu, by przygotować sobie śniadanko. Budzimy przy okazji śpiących w przyczepach kempingowych niemieckich turystów, którzy polecają nam odwiedzić pobliski wodospad. "Znowu wodospad!" - mówi Paweł, ale idziemy, i nawet było warto.
Kolejny punkt z atrakcjami na naszej trasie, to przekroczenie kręgu polarnego. Szosa E6 przecina go na płaskowyżu Saltjellet, na wysokości 700 m n.p.m., co na tej szerokości geograficznej oznacza zupełne pustkowie, czyli wysokogórską tundrę w pełnej krasie. Oczywiście, wrażenie pustki potęguje siąpiący deszcz i nisko zawieszone chmury.
Dojazd do Kiruny obfitował w wiele okrzyków radości, zdziwienia, zachwytu i nie sposób ich wszystkich nie tylko opisać, ale nawet zapamiętać. Jedno tylko jeszcze, z tego karkołomnego z punktu widzenia pokonywanych odległości (w sumie pokonaliśmy z Tarnowa w obie strony około 7000 km w 14 dni), trzeba nadmienić: tajga skandynawska rzuca na kolana. Zupełne pustkowia Laponii, przejrzyste na wpół karłowate lasy pełne grzybów (widzianych z jadącego samochodu) i borówek (a także i niestety komarów), krystalicznie czyste i lodowato zimne jeziora, łagodne góry o kopulastych kształtach, nietknięte stopą białego człowieka, renifery karmiące swe młode na środku drogi, a przy tym znikomy ruch na drogach (zwłaszcza daję się odczuć brak TIR-ów) i rzadkość ludzkich osad sprawia, iż kraj ten wydaję się totalną sielanką. Oczywiście, tak jest w lecie, bo w zimie przy temperaturach spadających grubo poniżej -30 stopni C sytuacja ulega diametralnej zmianie.
Kebnekaise. Nikkaluokta - mała wioska zagubiona pośród tajgi i rozlewisk rzeki Visttasvaggi (lapońskie nazwy są w zasadzie dla normalnookiego Europejczyka nie do wypowiedzenia), nie tworzy zwartej zabudowy. Mieszkańcy, ze swymi domami, są tak porozrzucani po okolicy, że właściwie, oprócz stacji turystycznej, nic tu nie ma. Tu, kończy swój kurs autobus z Kiruny, chociaż droga z asfaltowej zmienia się w szutrową i ginie gdzieś w przepastnych czeluściach wszędobylskiego lasu. Tu, większość turystów rozpoczyna zdobywanie Kebnekaise, stąd też startują do skalnych ścian i lodowych pól wspinacze. Pakujemy plecaki, smarujemy odsłonięte części ciała płynem odstraszającym komary i czym prędzej chowamy się pod daszek, bo znowu zaczęło padać.

Rano, jak zwykle w lapońskich górach, budzi nas zachmurzone niebo, ale bez opadów. Idziemy na Kebnekaise. Wybraliśmy wejście tzw. Drogą Normalną, bo w informacji turystycznej w Kirunie poinformowano nas, iż tzw. Lodowa Tura dostępna jest tylko z przewodnikiem. A jak wiadomo na przewodnika zwykłego turystę z Polski raczej nie stać, więc cały odpowiedni sprzęt zostawiamy w Nikkaluokcie. Jak się później okazało, informacja była podana bardzo asekuracyjnie i wejście lodowcem nie stanowiło żadnego problemu.
Droga na szczyt początkowo wiedzie rozległą doliną Ladtjovagge pośród tundry, potem wchodzi do polodowcowego kotła (tu pokonujemy w bród potok i udzielamy informacji norweskim młodym turystom, którzy wybrawszy się w góry bez mapy, zgubili ścieżkę) i zaczyna się mozolnie wspinać piargami, najpierw na przełęcz w głównej grani (tu ubieramy ciepłe gacie, swetry i czapki), potem wchodzi na szczyt Vierranvarri (tu posypuje trochę śnieżek), schodzi znowu na przełęcz (lekkie zawahanie gdzie iść, bo pośród piargów brak wyraźnej ścieżki) i podchodzi na szczyt (po drodze dwa schrony bezobsługowe z możliwością awaryjnego noclegu).

Tarfala. Na drugi dzień słońce. Idziemy w sąsiednią dolinę i chcemy na dziko wejść na jakiś szczyt, by zobaczyć i sfotografować Kebnekeise. Niestety, nasza radość ze słońca nie trwała długo. Niewiadomo skąd napłynęły chmury i zanim doszliśmy do schroniska, przy końcu doliny, zaczęło padać. Przeczekaliśmy największą nawałnicę w bezobsługowym schronisku nieopodal naukowej stacji badawczej, wyglądającej zupełnie, jak te, z prospektów o Svalbardzie. Gdy poziom opadu ustabilizował się na poziomie możliwym do przeżycia przez nasze xxx-tex'y, ruszyliśmy z powrotem. Gdy tuż przed końcem wycieczki zerwał się gwałtowny wiatr wiejący prosto w twarz, mieliśmy już dość.
Epilog. Następnego dnia szybkie zejście do Nikkaluokty i o dziwo słońce, ale z tyłu masyw Kebnekeise ciągle spowity chmurami. I niestety szczytu nie widzieliśmy ani raz. Słońce, kąpiel pod prysznicem w stacji turystycznej, dobre jedzonko, a czas sobie płynie. Po co się spieszyć, przed nami tylko trzy dni jazdy do Ystad. Dobrze, że w końcu słońce schowało się za chmury i zrobiło się chłodno, bo dopingowało nas to do szybszego działania w celu obrania drogi do ciepłych krajów.
