Jak już obiecałem wcześniej, przedstawiam relacje z mojego pierwszego w tym roku, naprawdę zimowego wypadu w góry (nie licząc opadów wrześniowych w Tatrach podczas mojego pobytu, o którym już pisałem).
Wyjazd ten nie był jakoś specjalnie planowany, miałem ochotę się wybrać w górki ale nie wiedziałem jeszcze dokładnie kiedy, po dłuższym zastanowieniu, czyt. jeden wieczór i poparciu tej decyzji przez „naszego” Pedro, za co jestem mu teraz bardzo wdzięczny (kłaniam się nisko

), zapadła decyzja.
Budzik został nastawiony na 5:30 ale i tak nie był potrzebny. Byłem tak przejęty nasłuchiwaniem czy przestało padać, że i tak mało spałem. Niestety całą noc słyszałem krople deszczu spadające na mój parapet. Nadeszła pora wstać. Wyglądam przez okno, okazuje się ,że gwiazdy nieśmiało się przedzierają przez chmury, pojawiła się nadzieja. Zostało jeszcze zrobić gorącą herbatkę do termosu, spakować plecak i ruszam na dworzec PKS. Po drodze, jak zresztą zawsze, kupuje jeszcze bułeczki w piekarni, które posłużą mi dzisiaj jako obiad wraz z konserwą

.
Pogoda się poprawia, już wyjeżdżając z Krakowa świeci pięknie słoneczko. Autobus jest pełen turystów, którzy jadą do Zakopanego. Oddalając się coraz bardziej od Krakowa pojawia się coraz więcej śniegu, najpierw będąc na szczytach otaczających Myślenice, potem pojawia się już na poboczu drogi. Po dotarciu do Nowego Targu pogoda się nieco pogarsza, zaczyna padać mokry śnieg co wraz z wiatrem stanowi średnią przyjemność. Chodniki w mieście są pełne błota pośniegowego. Po zasięgnięciu informacji u miejscowych, a także wywiadu dzień wcześniej decyduje się jednak na skorzystanie z linii miejskiej nr 2, aby jak najszybciej się dostać do Kowańca. W dość szybki sposób znajduje się na początku szlaku. Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie; dopiero co padał śnieg, teraz znów świeci słońce. Pozostało mi jeszcze przejść kawałek asfaltowej drogi pośród miejscowych domów aby dostać się na ten właściwy szlak (tj. taki, na którym nie ma asfaltu

).
Świeży śnieg na drzewach wraz ze słońcem tworzą piękną kombinacje. Szlak jest pusty. Przez dłuższy czas idę sam, dopiero po jakimś czasie spotykam idącą w tym samym kierunku parę, która odpoczywa na polanie, wymijam ich. Teraz ze śladów wynika, że wcześniej szło tędy max dwoje ludzi(szkoda, że to nie ja jestem pierwszy). Pięknie wyglądają wszystkie chatki, które znajdują się na kolejnych polanach. W miarę wspinania się do góry zaczyna być coraz więcej śniegu, a z północy nadchodzą kolejne chmury zwiastujące opady. Widoczność nie jest dzisiaj zbyt dobra, tylko chwilami widać część podhala, o widoku Tatr jak na razie można zapomnieć. Zaczyna prószyć, potem sypać, aż do momentu gdy widoczność spada do 200m. Trzeba dobrze pilnować zegarka aby nie stracić zbyt dużo czasu na podejście. Wychodząc z lasu na Polanę Waksmundzką śnieg chyba pada najmocniej, trzeba się dokładnie wpatrywać w przebieg szlaku bo ślady poprzedników znikły. Z widoków nici, może podczas powrotu się coś poprawi...Czas jest dobry, idę dalej. Opady powoli ustępują. Szlak jest zasypany, a pod warstwą świeżego śniegu płynie woda i jest błotko, które w pewnych miejscach tworzą dość znaczne kałuże, łatwo trafić w taką niespodziankę, stuptuty się przydają.
Na szlaku pusto i cicho, świetnie, można odpocząć od zgiełku. Dochodząc do polany Wisielakówka gdzie łączą się szlaki spotykam kilkunasto osobową grupę, która schodzi z Turbacza do Łopusznej.
Już niedaleko, widoczność się trochę poprawiła, chmury szybko przepływają nisko nad moją głową. Pięknie teraz wyglądają te drzewa.
Szlak staje się wąską ścieżką wydeptaną przez wspomnianą grupę. W oddali wśród drzew ukazuje się schronisko, idealnie, jestem na czas, nie mam żadnego opóźnienia. Robię kilka fotek, wchodzę do środka gdzie siedzą dwie pary, jednak po chwili wychodzą ze schroniska, zostaję sam.
Wyciągam swój obiadek

, herbatkę i konsumuje. Przy okazji pomagam Panią w schronisku przestawić stoły na jadalni. Po obiedzie oczywiście nie może zabraknąć kawki, wypijam ją wpatrując się w okno, gdzie pojawiają się niewyraźne kontury Tatr. Wychodzę na zewnątrz aby lepiej się przyjrzeć, obchodzę zasypane schronisko dookoła, śnieg jest nie rozdeptany, świeżutki. Jeszcze parę fotek i czas wracać.
Schodząc dopadają mnie kolejne, tym razem intensywniejsze opady, dochodząc do Waksmundzkiej już wiem, że jednak widoki z niej nie są mi pisane

. Miejscami jest dużo nadmuchanego śniegu, z dwa razy zapadam się do polowy ud. Jest silny wiatr; trzeba jak najszybciej wejść do lasu. Dalsza część drogi mija już spokojnie choć sypać nie przestaje, mijam kilka osób. Dość szybko znajduje się na końcu szlaku, tam gdzie zaczyna się asfalt. Pojawia się myśl, że może za wcześnie ale cóż...Idę dalej; jeszcze tylko 40 min drogą na dworzec, gdzie górska przygoda się kończy( do następnego razu

).